„Don't fight it, ignite it,
this time I'm sure.
I think it's time to set this
world on fire,
Burn it to the ground and trip
the wire.”
***
Kiepsko, że mamy nowego
opiekuna – jęknął Alex. – Stary Earley wisiał mi dwadzieścia
punktów na nowy rok szkolny za posprzątanie klasy po wybuchu śmierdzącego
eliksiru przeciw czyrakom. Pod koniec czerwca. A mogłem wybrać dziesięć sykli i
sobie coś kupić. – Chłopak podrzucał beztrosko kauczukową piłeczkę znalezioną
pod wysiedzianym, czerwonym fotelem.
– Co? Nie zrobił
tego sam? – Melissa parsknęła śmiechem.
– Nie, Earley
spanikował, a że akurat miałem do niego sprawę... To miało być tajemnicą, ale
skoro się połamał, trudno. Umowa chyba wygasła.
– Profesor
Winfield nie wydaje się zły, ale jest bardzo młody. Ma jakieś trzydzieści lat. Tacy
zawsze mają parcie, żeby pokazać, że oni rządzą – odparła Antoinette, mocując
się z kolorowym opakowaniem Balonówek Drooblego. – Wiem, bo w ministerstwie
jest pełno cwaniakowatych żółtodziobów, tato o nich często opowiada.
– Daj spokój,
Winfield jest w porządku, miałem z nim zajęcia w ostatnim semestrze letnim –
powiedział Gary. – Trochę wdzięczności, Vigier, był dla ciebie miły.
– Jasne – mruknęła
Antoinette. – Doceniam. Za pięćdziesiąt lat pewnie nie będzie już taki wesoły i
sympatyczny, dobrze, że trafiłam na niego teraz.
– Pięć dekad?
Ty, An, będziesz wtedy bawić gromadkę wnuków, z rozrzewnieniem spoglądając w
stronę półki uginającej się pod naporem trofeów z mistrzostw.
– To najmilsza
rzecz, jaką od ciebie usłyszałam – odmruknęła Antoinette, częstując gumami Zacharych
i Melissę.
– Tak? Miałem
nadzieję, że cię wkurzę.
– Gary, nie
zaczynaj znowu popisów – upomniał brata Alex. – Wszyscy są tym znudzeni.
Antoinette
rzadko denerwowały zaczepki Gary'ego, zauważyła za to, że Alex pieklił się, gdy
poświęcała temu pierwszemu więcej uwagi – chcąc nie chcąc.
Posłała uśmiech
Melissie. Czarnoskóra dziewczyna powoli żuła balonówkę i przyglądała się
ukradkiem Kevinowi, który wraz z Jamesem i innymi kolegami testował nowe smaki
fasolek od Bertiego Botta. Niewinna zabawa w pociągu Express Hogwart i pytanie
od Gary'ego zastanowiło obie dziewczęta – jeżeli kapitanowi naprawdę podobała
się Melissa, miał całe mnóstwo okazji, aby się z nią umówić. Antoinette
pomyślała przelotnie, że stanowiliby ładną parę, poza tym nie musiałaby się
martwić o zakochanego, rozkojarzonego gracza w zespole, gdyby Creews wspierał
pannę Daniels, a ona jego.
Po uroczystej,
obfitej kolacji Gryfoni udali się do pokoju wspólnego. Gruba Dama wymyśliła
nowe hasło dostępu do wieży Gryffindoru: lodowe
myszy. Postać puszystej czarownicy zdawała się być wypoczęta po
dwumiesięcznych wakacjach i przerwie od pilnowania przejścia. Młodsi uczniowie,
którzy nie odważyliby się nawet odezwać w ramach sprzeciwu, zostali
zaprowadzeni przez prefektów do dormitoriów i w salonie pozostali tylko
czarodzieje od piątej klasy wzwyż. Nikomu nie śpieszyło się do łóżek, bo przed
sobą mieli cały wolny weekend i to, że nie musieli wstać kolejnego poranka na
zajęcia, zdecydowanie polepszało samopoczucie Hogwartczyków.
Pokój wspólny
Gryfonów w uznaniu Antoinette był najprzytulniejszym miejscem w całym
zamczysku. Choć lepiej czuła się tylko na rozległym boisku i w otwartej
przestrzeni, wieżę Gryffindoru uważała za pełne ciepła, bezpieczne schronienie
przed złem. Dominowały tutaj odcienie brudnego złota i ciemnej czerwieni,
podłogę wyściełały wzorzyste, drogocenne dywany, a ściany ozdabiała szkarłatna
tapeta w mieniący się, złocisty ornament. W kominku dniami i wieczorami płonęło
polano, nadając wysokiemu pomieszczeniu jeszcze bardziej kameralnego nastroju.
W salonie wisiał także portret Godryka Gryffindora, do którego Antoinette
wzdychała od pierwszych lat nauki w Hogwarcie. Założyciel Domu Lwa był
przedstawiony jako przystojny, barczysty mężczyzna z długimi, lekko
powiewającymi włosami o barwie orzecha i o dobrotliwym uśmiechu. Stał w pełnym
słońcu na jakimś zielonym pagórku, a w tle majaczył średniowieczny Hogwart.
Gryfoni mieli
do dyspozycji paręnaście stolików z krzesłami, około piętnastu foteli i trzy
kanapy. Przed wejściem wisiała czarna tablica ogłoszeń, obecnie pusta. Uczniowie
mogli wywieszać na niej, co tylko chcieli – między innymi oferty korepetycji,
plany lekcji i karteczki z dowcipami; pojawiały się tam również informacje o
wydarzeniach w szkole.
Antoinette patrzyła w płomienie, wygodnie rozłożona na sofie. Mimochodem
zastanawiała się nad tym, jak zdoła rozłożyć czas wolny, tak, by nadrobić
zaległości w nauce i poświęcać podręcznikom przynajmniej dwie godziny dziennie,
i nie opuszczać się w treningach. Tylko ona z całej drużyny miała kłopoty z
ocenami. Melissa była wyśmienitą uczennicą, bracia odziedziczyli w genach
smykałkę do uroków i radzili sobie całkiem nieźle z większością przedmiotów, a
James wraz z Kevinem po prostu uchodzili za zdolnych we wszelakich dziedzinach
magii.
– FUJ! Ten był
o smaku soli, ohydztwo. An, chcesz wylosować fasolkę?
– Nie, dzięki,
nie chcę psuć sobie smaku po puddingu czekoladowym – odpowiedziała, oglądając
się przez ramię.
– Ale
tchórzofretka z ciebie. – Kevin popatrzył na nią wyzywająco. Westchnęła i ostatecznie
przyjęła wyzwanie. Jej reputacji odważnej dziewczyny nie mógł zaszkodzić jeden
głupi cukierek. Wypluła słodką balonówkę i zawinęła ją w pusty papierek.
Gryfon wysypał
na otwartą dłoń dwie fasolki. Pierwsza – ciemnobrązowa z czarnymi prążkami,
druga – soczyście żółta i, jak przypuszczała panna Vigier, owocowa. Włożyła do
ust tę prążkowaną i sunęła czubkiem języka po gładkiej fakturze. Po
rozgryzieniu smak okazał się ziemisty, przełamany gorzko-mdlącą nutą. Wyjęła
fasolkę i skrzywiła się z obrzydzeniem przez uczucie palenia na podniebieniu.
– Ble,
niedobrze mi.
Ktoś podał jej
szklankę z wodą i szybko upiła parę solidnych łyków. Kevin odczytał na głos
opis.
– Eliksir na porost trawy. Skusisz się na
drugą?
Gryfoni
parsknęli śmiechem, a Antoinette położyła na języku kolejną fasolkę. Nie
pomyliła się, sądząc, że będzie cytrusowa i orzeźwiająca, lekko kwaskowata, ale
nadal o niebo lepsza od poprzedniej.
– Miałaś
szczęście. Plasterek cytryny z dodatkiem trzcinowego
cukru. Kto się skusi na fasolkę? –
Kapitan potrząsnął małym pudełeczkiem, w którym zagrzechotały wątpliwe łakocie.
Zgłosiła się Melissa, co zachwyciło Kevina.
Antoinette,
korzystając z faktu, że przestała być w centrum zainteresowania, zaczęła się
rozglądać wokół i przypatrywać znajomym twarzom. Nikt specjalnie się nie
zmienił w okresie letnich ferii, parę osób powróciło do Wielkiej Brytanii z
nadmorską opalenizną, ktoś inny ściął włosy. Widok tylu rówieśników po
wakacjach ucieszył Antoinette, jednak kogoś brakowało. Maria, czarownica
włoskiego pochodzenia, zazwyczaj brylowała jak gwiazda, kiedy odbywały się
duże, huczne wieczory w salonie Gryffindoru. Donośnym śmiechem przypominała o
swoim istnieniu każdemu Gryfonowi i nie potrafiła wytrzymać ani jednej minuty
bez wyrzucenia z siebie zdania. Antoinette szczególnie nie zależało na
towarzystwie Marii, która mogła przebywać teraz gdziekolwiek ze swoją nową
sympatią. Z drugiej strony Włoszka nigdy nie puszczała płazem okazji na imprezę
w większym gronie i to było zastanawiające. W pokoju wspólnym przebywała nawet
miłująca samotność Christina. Grała w szachy z Edwinem Greenem, piątoklasistą,
a na jej piegowatej twarzy malowało się skupienie. Miedziane włosy nastolatki w
blasku ognia nabrały żywszych, czerwonych tonów.
Tymczasem
Melissa zjadła krwistoczerwoną fasolkę i z wrażenia aż wstała. Z uszu
ścigającej wyleciały kłęby siwego dymu. Przytknęła dłoń do ust i pobiegła w
stronę schodów prowadzących do dormitoriów dziewcząt. Antoinette zerwała się z
kanapy i, przecisnąwszy się między uczniami, podążyła za koleżanką. Dostrzegła,
że Kevin splótł dłonie na karku i jako jeden z nielicznych świadków tego
wydarzenia nie pękał ze śmiechu.
– Ha, ha, tylko
się nie posikajcie – bąknęła pod nosem panna Vigier, wbiegając po kamiennych
stopniach. Rozrywkowy humor dziewczyny niespodziewanie opadł, odczuła za to
zmęczenie po całym dniu wrażeń. Wydarzyło się bardzo wiele. Przedostatnia
podróż pociągiem Express Hogwart, radość przepleciona zmartwieniem i wstydem,
stresująca rozmowa z nowym opiekunem Gryffindoru, przeżycia związane z nowym
rokiem szkolnym, chwila szczerości z tatą...
Minęła sześć
komnat i stanęła przed drzwiami ostatniej. Zapukała dwa razy.
– Wejdź!
Nie czekała na kolejne
zaproszenie.
Melissa siedziała
na łóżku, oparta o kolumienkę, i przyciskała do uszu mokre waciki.
– Mel? Nic ci
nie jest?
– Już
przechodzi, zaraz zejdę na dół. Zjadłam piri-piri.
– Co? –
Antoinette usiadła przy koleżance i pogładziła ją po rozgrzanym ramieniu.
– Bardzo ostra
papryczka. Przypadkowo połknęłam fasolkę.
– Kevin nie dał
ci jej specjalnie. Poza tym drugim smakiem w tym kolorze była chyba wiśnia.
Melissa
przewróciła oczami.
– Wiesz, chyba jednak
położę się. – Zdjęła z włosów gumkę, puszczając na ramiona gęste włosy, czarne
jak smoła. – Idź, dzięki za troskę.
Antoinette
skinęła. Uszanowała prośbę zdenerwowanej koleżanki i opuściła sypialnię dla
siódmoklasistek, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziała, czy wrócić do
salonu, czy pójść w ślady Melissy i także udać się na spoczynek. Miała chęć
posiedzieć jeszcze przy kominku i nasycić się ciepłem ognia, ale ciało wołało o
rozłożenie się w czystej pościeli i błogie rozprostowanie kości. Postanowiła
odwiedzić swój nowy pokój i upewnić się, czy bagaże, a w szczególności cenna
Błyskawica, trafiły na miejsce bez szwanku.
– Szósty rok,
przedostatni rok – mruknęła, patrząc na złotą szóstkę przytwierdzoną nad
wejściem. Refleksję nad szybko upływającym czasem zakłóciły Antoinette jęki,
dochodzące jakby z wnętrza komnaty. Zmarszczyła brwi i przyłożyła ucho do
drzwi. Wsłuchała się w dźwięki i stwierdziła, że to przerywany szloch,
stłamszony przez kamienne ściany i solidne dębowe drewno. Ktoś rozpaczał w
sposób bardzo donośny, a skoro Christina przebywała w salonie, to musiała być
tylko Maria.
– ...braccia
aperte, a capo alto...
Od razu
przeszła jej ochota na wchodzenie do środka. Dlaczego miałaby przejmować się
dramatami Włoszki, której nie darzyła sympatią? Zeszła z kilku schodków i
zatrzymała się.
A jeżeli coś
stało się dziewczynie i potrzebowała pomocy? To było nieprawdopodobne, aby
Maria zrezygnowała z imprezy na rzecz zamknięcia się w czterech ścianach i płakania
w samotności.
– Kurde! –
Antoinette wróciła się i położyła dłoń na złotej, zimnej klamce. – No dobra, to
też moja sypialnia...
Otworzyła drzwi
i ostrożnie przekroczyła próg, wstępując na bordową, miękką wykładzinę. Świeczki
w naściennych kandelabrach natychmiast zapłonęły jasnym ogniem. Maria, w
kompletnym ubraniu z wieczerzy i z założonymi lakierkami, leżała na środkowym
łóżku, a wokół niej kilkanaście zużytych, zmiętych chusteczek higienicznych.
Była lekko rozczochrana, ciemne kosmyki włosów przylegały do jej czerwonej
twarzy. Zamrugała powiekami, instynktownie chroniąc oczy przyzwyczajone do
ciemności.
Na widok
Antoinette zamarła w bezruchu. Przez moment obie Gryfonki patrzyły na siebie,
wyraźnie skrępowane niezręczną sytuacją. Później Maria pociągnęła nosem i podniosła
ze stolika nocnego różdżkę. Jednym prostym zaklęciem rozsunęła czerwone,
pluszowe kotary wokół posłania i schowała się przed całym światem. Na pewno nie
wyglądała jak osoba potrzebująca wsparcia.
Antoinette
podrapała się po szyi, co robiła zawsze ze zdenerwowania. Prędko przeszła do
małej łazienki i zamknęła się na klucz. Pierwszy raz widziała swoją
współlokatorkę w tak nędznym stanie i zżerała ją ciekawość, ale postanowiła
nawet nie pytać Marii o cokolwiek. Nie były w zażyłych stosunkach i tylko
pogorszyłaby sprawę wtrącaniem się w cudze problemy. Choć obiecała sobie niedawno,
że będzie próbowała ocieplić trochę znajomości, na pewno nie chciała zbliżać się
do Marii w ten sposób, o ile w ogóle.
Obmyła twarz
letnią wodą. W szafce na jednej z półek już czekał na nią biały, puchowy
ręcznik i parę rzeczy, jakie skrzaty dostarczały każdemu uczniowi. Były to dwa
mydełka w kostce o różnych zapachach, panna Vigier otrzymała waniliowe i
różane, zapasowa szczoteczka, miętowa pasta, grzebień i neutralny szampon do
wszystkich rodzajów włosów.
Korzystając z
okazji, Antoinette wyszorowała zęby. Po wypłukaniu ust owionęła mroźnym
oddechem gładką taflę lustra, na której powstał delikatny szron. Ciepłym
opuszkiem palca narysowała w środku złotego znicza. Maleńką piłeczkę i dwa
rozpostarte skrzydła. Pozostawiła rysunek na zwierciadle i opuściła pomieszczenie.
W sypialni było
cicho. Maria musiała się uspokoić, ale nadal była odseparowana od reszty
pokoju.
Przyzwyczajeniem
Antoinette od kilku lat było zajmowanie łóżka przy ścianie. Dzięki temu mogła
udekorować swój kąt mnóstwem plakatów swoich ulubionych drużyn sportowych.
Wśród pamiątek zdecydowanie dominowały żółto-zielone barwy Harpii z Holyhead.
Gryfonka faworyzowała zespół, który dał jej możliwość zrobienia kariery tuż po
tym, jak ukończy Hogwart. Oprócz tego do szkoły zabierała zdjęcia koni z
Zielonego Wzgórza. Z nimi wiązała dalszą część dorosłości, po osiągnięciu celów
sportowych. Dziewczyna pobieżnie sprawdziła kufer, miotłę i klatkę Anastazji,
ale odłożyła uporządkowanie bagaży na nadchodzący weekend. Ochrzciła jedynie idealnie
zasłane, miękkie łóżko, rzucając się na nie z impetem. Sprężyny materaca
jęknęły przeciągle. Pościel pachniała cudowną świeżością.
Antoinette odetchnęła
i wstała, nie pozwalając, żeby senność zawładnęła jej kończynami. Pomyślała, że
zejdzie do pokoju wspólnego.
– Zgasić
światło? – zapytała cicho, zerkając w kierunku posłania Marii. Nie oczekiwała
odpowiedzi, lecz Włoszka odchyliła zasłonę i spojrzała na koleżankę. Z jej
twarzy znikły czerwone ślady.
– Nie, nie
musisz – odparła zachrypniętym głosem.
– Okej...
– An? Gdyby
ktoś się o mnie pytał, to nie widziałaś nic, dobra?
– Ale ja nie...
Uhm. Jasne, nie ma sprawy. – Antoinette zgodziła się mimo wahania.
– Dziękuję.
Maria opuściła
kotarę, a panna Vigier wyszła z dormitorium i zbiegła po krętych stopniach do salonu.
Pół godziny
później Gryfoni porozchodzili się i Antoinette, która bawiła się dobrze, grając
z Alexem w rzutki, udała się na spoczynek w towarzystwie Christiny.
– Ciekawe, co
się działo z Marią – zagaiła, kiedy wspinały się w górę wieży.
– Nie wiem. –
An wzruszyła ramionami. – Wygrałaś w szachy?
– Jedną rundę.
Edwin jest naprawdę dobry w te klocki – mruknęła i ziewnęła przeciągle. – Od
jutra zaczynam patrol korytarzy i muszę wcześnie wstać na zebranie prefektów
organizowane przez McGonagall...
Antoinette
słuchała nastolatki jednym uchem. Postarała się, aby wyminąć o jeden schodek
Christinę i wejść do sypialni pierwsza.
Panował tam
półmrok, a Maria – tym razem w halce – spała, ściskając pod pachą maskotkę.
Kotary przy jej łóżku były przewiązane złotym sznurkiem.
– Dziwne –
szepnęła Christina. – Mogę się wykąpać przed tobą?
– Tak, ja muszę
najpierw pogrzebać w kufrze.
Panna Valley po
dziesięciu minutach była gotowa do snu. Antoinette również szybko się umyła, korzystając
z waniliowego mydła. Wskoczyła w swoją ulubioną piżamę, czerwoną z żółtym
motywem lwa na piersiach. Przed położeniem się stanęła przy strzelistym oknie i
spojrzała w niebo. Atramentowy firmament zdobiła srebrna połówka księżyca. W
trzeciej klasie non stop myliła pierwszą kwadrę z trzecią, doprowadzając do
szału nauczycielkę astronomii, teraz wiedziała chociaż tyle, że to ta kwadra pojawiająca
się przed pełnią. Obserwowała satelitę, dopóki nie zakryły jej czarne chmury.
Dopiero wtedy zanurkowała pod kołdrę.
Kujonka,
łamaczka serc – femme fatale i gwiazda quidditcha w jednym pokoju, pomyślała
przed zaśnięciem.
*
Wcześniej tego samego dnia, gdzieś w Szkocji Wschodniej...
Hebrydy
Zewnętrze wglądają na mapie dość osobliwie. Dolna część, począwszy od
górzystego terenu Harris, przypomina kręgosłup diabła, a obszar północny,
Lewis, czaszkę dinozaura, a konkretniej – tyranozaura. To właśnie w brytyjskim
archipelagu wysp zostawiłem Silvera, z daleka od południowej Szkocji, gdzie znajduje
się mój dom.
Nieliczne
rodziny czarodziejskie nadal mieszkają w zamkach, ale pośród nich jest ród
Blake'ów – Ranald Todd, Jennifer i ja, Septimus Aodh. Wokół naszej posiadłości,
chronionej mnóstwem zaklęć, z trzech stron rozciągają się mile zielonych lasów,
a od strony wschodniej mamy widok na bezkresne Morze Północne. Nocami słychać
jedynie odgłosy polującego ptactwa i czasami zawodzenie wilków, jest tu jednak
dostatecznie cicho i bezludnie, aby żadne tajemnice rodzinne nie wydostały się
poza obręb zamku.
Nie jest to
budowla rozmiarami dorównująca Hogwartowi, nie posiada aż siedmiu pięter i wysokich
wież. Zamek jest bardzo stary, zbudowany z białego kamienia, wzniesiony na nizinnym
terenie hrabstwa Fife. Lubię tutejsze tereny ze względu na zapierające dech w
piersiach krajobrazy, ale wakacje zawsze oznaczają izolację od reszty
ludzkości. Dwa miesiące zamknięcia w jednym miejscu potrafią doprowadzić mnie
do szału, więc kiedy nadarza się okazja, korzystam z teleportacji, żeby uciec
stąd na pół dnia.
Dzisiaj
pierwszy września. Powinienem za pięć minut wyjeżdżać do Hogwartu na ostatni etap
nauki, ale nadal jestem w domu, doskonale świadom tego, co wydarzy się za
kilkanaście godzin. Próbuję zachować chłód i powagę. Nic z tego, nerwy roznoszą
mnie od środka. Chciałbym w tym nie uczestniczyć i jak każdy inny młody
czarodziej udać się na rozpoczęcie nowego roku szkolnego... Byłoby to ciężkie
do wykonania, biorąc pod uwagę fakt, że głównym bohaterem wieczoru będę właśnie
ja. Z drugiej strony pragnę mieć to już z głowy i być bliżej celu. Celu Silvera
i mojego.
– Ranald prosi
cię do gabinetu. – Słyszę obok delikatny głos i podnoszę się z krzesła.
Oto moja matka.
Jasnowłosa, niegdyś piękna i beztroska, teraz zlękniona i wiecznie niewyspana.
Od pewnego czasu pełni rolę jedynej służby zamku. Rzadko widzę, aby się
uśmiechała, a jeśli to robi, to zwykle podczas naszych nielicznych spacerów po
plaży, kiedy On jest daleko stąd.
Podchodzę i kładę jej dłonie na ramionach. Jest ubrana w wyjściową szatę
podbitą grubym, szmaragdowym materiałem.
– Mamo – mówię
cicho – nie będzie cię tu, prawda?
W jej brązowych
oczach dostrzegam niepokój.
– Będę. Wrócę
przed siódmą.
– Chcesz to
widzieć? – pytam z niedowierzaniem. Matka wzrusza ramionami i odsuwa się, żeby
założyć cienkie rękawiczki ze skóry wsiąkiewki.
– Muszę iść.
Bądź grzeczny dla taty. – Odpowiada chłodno i odwraca się na pięcie. Stukot jej
niskich obcasów niesie się po korytarzu echem. Kocham matkę, ale nie ufam jej,
dlatego, że jest tak podporządkowana swojemu mężowi. Podejrzewam, że ma
obowiązek mówienia mu o wszystkim, co robię w wolnych chwilach.
– Taty –
prycham. Pociągam mosiężną klamkę ku dołowi i wchodzę do dużego pomieszczenia z
wysokim sufitem wyłożonym białymi panelami. W gabinecie ojca dominują brązy i
żółcie, jest tu mnóstwo antycznych mebli z osiemnastego wieku, pełno magicznych
rupieci i wielki pulpit, który służy do pisania listów i wypełniania
dokumentów. Drewnianą podłogę wyścieła złoty, wzorzysty dywan.
Ojciec stoi
przy oknie. Dłonie trzyma splecione na plecach, a szare światło dnia podkreśla
profil jego twarzy. Mocno zarysowane kości policzkowe i żuchwa, prosty, wydatny
nos. Jestem do niego bardzo podobny, choć on ma znacznie ciemniejsze włosy,
przyprószone siwizną, co jest kwestią wieku.
– Dlaczego
kazałeś matce wziąć udział w ceremonii? – wyrzucam z siebie, nie kryjąc
wściekłości. – Robisz to specjalnie?
– Wcale nie
kazałem. Sama o tym zadecydowała, bo, jak powiedziała, to zbyt ważne wydarzenie
w życiu jej jedynego syna. – Akcentuje ostatnie słowa, a ja kątem oka zerkam na
wiszącą między oknami gablotę z licznymi trofeami.
– Kłamiesz.
– Nie. – Ojciec
wzdycha i przechodzi do centralnej części pokoju, gdzie znajdują się dwa
szezlongi z okresu baroku i długa ława, a na niej kieliszek z niedopitym,
bursztynowym alkoholem oraz zgaszone cygaro. Podnosi je i zapala. – Ponoszą cię
nerwy synu. Też przez to przechodziłem... jakieś trzydzieści dwa lata temu.
Musisz z dumą przyjąć swoje zobowiązania wobec rodu i nie przynieść wstydu.
Bo inaczej
skończę jak Gavin, myślę ze zgrozą.
– Oczywiście –
odwarkuję.
– Nie podoba mi
się ten ton. – Wyciąga wskazujący palec i macha nim ostrzegająco. A potem z
błogością zaciąga się dymem.
Zwieszam
ramiona. Wiem, że nie powinienem pogrywać w ten sposób, dlatego zachowuję nerwy
na wodzy i obieram ścieżkę pokory.
– Przepraszam.
Masz rację, to przez podenerwowanie.
Ojciec przygląda
mi się uważnie. Za jego przyzwoleniem przysiadam na drugim szezlongu, choć
wolałbym robić teraz jakieś tysiąc innych rzeczy. Ponad głową ojca mam widok na
zdobycze, oddzielone bezpośrednio od karków
nieszczęśników. Kiedyś lubił mnie torturować szczególnie jedną. Musiałem stać
przez kilka godzin i patrzeć bez marudzenia, ale ani razu nie zapłakałem. To
umocniło mnie i utwierdziło w przekonaniu, że Ranald Blake jest skończonym
dupkiem.
– Ponoć planujesz
wrócić do Hogwartu – zagaił, wciąż sycąc się cygarem.
– Wracam. Akurat
o edukacji decyduję sam.
– Nie
musiałbyś, należąc już do Bractwa.
Przełykam ślinę
i patrzę na okno, za którym rozciąga się ołowiane niebo. W głosie ojca
wyczuwam, że zamierza wygłosić trochę mądrości, o ile zobaczy, że nie jestem
pewien tej decyzji. Ale jestem.
– Świetnie, że
zmieniłeś temat. – Kiwam głową z udawanym uznaniem.
– Może wolałbyś
się przenieść do Durmstrangu? W gronie tak zacnych czarodziejów nauczyłbyś się przydatniejszych
rzeczy.
– Durmstrang?
Skandynawia? – Opieram łokieć o wezgłowie i omal nie parskam śmiechem. – Równie
dobrze mogę się nauczyć tych "przydatniejszych rzeczy" sam.
Ojciec nie
wygląda na zadowolonego i robi marsową minę.
– Przemyśl to
jeszcze.
– Nie, ojcze. Lubię
Hogwart. Zostałem szukającym ślizgońskiej drużyny i nie zamierzam z tego
zrezygnować – odpowiadam zdecydowanym tonem. Matka raz okazała słabość i nie
wyszło jej to na dobre. Była słaba, nieodporna na legilimencję, której nadużywa
wobec niej własny mąż, gdy ubzdura sobie, że ma przed nim sekrety. Do mojego
umysłu nie ma wstępu. Od dwóch lat z uporem maniaka ćwiczę oklumencję,
zamykając przed ojcem wszystko, do czego zapewne chciałby mieć dostęp.
– A więc
Hogwart. Później zajmiesz się sprawami Bractwa. Wyruszymy do Azji, Afryki,
zwiedzimy też wschodnią część Europy.
– Po co? – Nie
bardzo rozumiem, co ma w planach.
Ojciec dopija
resztki brandy i, ku mojemu zdziwieniu, zgniata kieliszek w dłoni. Cienkie
szkło pęka pod naporem jego wielkich, grubych palców, nawet nie raniąc mu
skóry. Przezroczyste drobiny opadają na dywan.
– Wiem, że
widzisz, co jest za moimi plecami, synu.
Wstrzymuję
oddech. Oczywiście, że widzę. Trofea, z których jest niesamowicie dumny.
– Tak...
– Nadejdzie
czas, żebyś zebrał własne żniwo. Urośniesz w siłę i staniesz się godnym
następcą naszej fortuny, ale uważaj – w tym miejscu następuje teatralne
milczenie – bo ciągle mam cię na oku. To nie ulegnie zmianie.
Wytrzymuję
przeszywające spojrzenie, myślami błądząc gdzie indziej. Ile zyskałbym mocy
zabijając jego i odbierając mu krwawy
tron, który zdobył poprzez śmierć niewinnych?
– Septimusie.
Nie słuchasz mnie – stwierdza z wyrzutem. – Ostatnio w ogóle nie okazujesz mi
respektu, a powinieneś, póki cię faworyzuję. – Traci dobry nastrój, w jakim go
zastałem. To dobra pora, aby uciąć gadkę-szmatkę i wynieść się na parę godzin z
zamku. Jest już po jedenastej i mam coś ważnego do wykonania.
– Słucham cię.
Tato – odpowiadam cierpko. – Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zaczerpnę nieco
świeżego powietrza? – Niemal podrywam się z miejsca.
Patrzy na mnie,
jakby obchodziło go najmniej w życiu to, co mam ochotę teraz porobić.
– Idź, tylko
nie oddalaj się za bardzo. Starszyzna przybędzie niebawem.
– Naturalnie. – Wstaję i żegnam ojca kwaśnym uśmiechem. Niech przynajmniej
wie, że przebywanie z nim nie sprawiło mi przyjemności.
Puszczam się biegiem przez korytarze, wyczuwając w powietrzu resztki
zapachu perfum matki. Żałuję, że osobiście nie kazałem jej trzymać się od zamku
z daleka, przynajmniej do następnego dnia. Byłaby spokojniejsza i
bezpieczniejsza.
Zbiegam po jednych schodach, po drugich, aż docieram do holu. Wszędzie jest
cicho. Życie nigdy tu nie tętniło, ale służący krzątający się tu i ówdzie
wypełniali część upiornej pustki panującej w zaciemnionych pomieszczeniach
pełnych bogactw, ale ubogich duchowo. Nowi prędko nie przybędą.
Kiedyś zrównam to zamczysko z ziemią.
Na plażę docieram szybko, po opuszczeniu murów wystarczy przejść przez las
i zejść po piaszczystym wzniesieniu. Połać jasnożółtego piachu rozciąga się na
wiele mil i jest szeroka, choć wiele tu kamieni. Tego dnia fale wściekle
rozbijają się o skaliste wybrzeże, a nad horyzontem zbierają się ciemnoszare
chmury.
Zaraz przybędzie Marco.
Teraz.
Słyszę za sobą cichy trzask, charakterystyczny przy aportacji, i obracam
się. Mężczyzna już jest, poły czarnego płaszcza rozwiewa mu wiatr, a kapelusz
niemal spada z jego głowy.
– Mamy minutę, zanim Ranald zorientuje się o mojej obecności. – Od razu
przechodzi do rzeczy. – Muszę zapieczętować eliksir przed twoją ceremonią.
– Dostaniesz się bez problemu do przedmiotu? – Wyciągam rękę do przodu.
Alchemik wyjmuje z kieszeni sztylet wysadzany tygrysim okiem i nacina skórę na
moim palcu wskazującym. Pięć kropli krwi Marco łapie do prostego, szklanego
flakonu.
– Dostanę się. Znalazłem też idealny klucz.
– Kto? – pytam, spoglądając w ciemne oczy maga.
– To ktoś nowy, podobnie jak ja. Nie powinien wzbudzić podejrzeń, a reszty
dowiesz się w Hogwarcie. Twoja broń. – Podaje mi ostrze i patrzy na mnie
wnikliwie. – Powodzenia, Septimusie.
– Ale...
– Nie mamy czasu. Zanieś sztylet we właściwe miejsce. Do zobaczenia.
Marco deportuje się z plaży. Zostałem sam ze swoimi posępnymi myślami.
Wycieram skaleczony palec o bluzę, a później przysiadam na piasku i bezwiednie
obracam w dłoniach sztylet. Złocistobrązowy kamień był popularyzowany w moim
rodzie przez pokolenia. Podobno dodaje odwagi i sił witalnych. Będę ich
potrzebował...
Perspektywa Septima
*
Powrót do Hogwartu, późny wieczór...
Profesor Winfield jeszcze nie spał. Siedział przy biurku w swoim gabinecie
i przy świetle kilku świec skrupulatnie zapoznawał się z odgórnie przyjętymi
zasadami dotyczącymi każdego opiekuna domu. Ten nowy obowiązek spadł na niego
jak grom z jasnego nieba, zaledwie dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku
szkolnego, ale nie potrafił odmówić dyrektor McGonagall. Odbył przyśpieszony
kurs wychowawstwa, jednak podczas kolacji zaczął się poważnie martwić, czy da
sobie z tym radę ze względu na brak prawdziwego doświadczenia, jakie nauczyciel
zdobywa przez długie lata obycia wśród młodych ludzi. Wystarczyło, że spojrzał
na długi stół Gryffindoru i ilość siedzących przy nim uczniów – od teraz musiał
wysłuchiwać ich skarg, próśb, służyć wsparciem i ogarniać inne bieżące sprawy.
Miał nadzieję, że pomimo nauczania siedmiu klas i bycia opiekunem domu, zdoła zrealizować
swoje ambitne plany, co do korepetycji dla słabszych czarodziejów i utworzenia
czegoś w rodzaju Klubu Miłośników Zaklęć.
Odłożył plik kartek i ziewnął. Na zegarze widniała godzina wpół do zerowej
i Simon uznał, że czas się położyć. O siódmej rano musiał zjawić się u
dyrektorki, aby odebrać plany lekcji dla Gryfonów, które rozda podczas
śniadania. Wstał i zdmuchnął świece. W gabinecie panowała ciemność, dlatego
drogę do części sypialnianej postanowił oświetlić sobie czarami.
– Lumos – szepnął. Końcówkę różdżki młodego profesora otulił kłąb
białego światła. Simon ściągnął sweter i przewiesił go przez oparcie krzesła.
Zdjął także buty i miał już rozpinać skórzany pas przeciągnięty przez szlufki
dżinsów, gdy usłyszał szmery. Zastygł w bezruchu. Odgłosy po chwili ucichły,
więc mężczyzna powrócił do przebierania się. Uznał, że coś mu się przesłyszało
od wewnętrznego natłoku emocji i stresu. I wtedy znów to dosłyszał. Tak, jakby
ktoś przesuwał w klasie meble, pomyślał zaniepokojony nauczyciel. W skarpetkach
bezszelestnie przemknął się do sali połączonej z gabinetem. Zgaszoną różdżkę
trzymał ciasno przy boku, gotów do obrony przez intruzem – cokolwiek kryło się
za dziwnymi dźwiękami.
– Hm...
Przez dwa otwarte okna przedostawało się zimne, nocne powietrze i chłodne
podmuchy miarowo wzbijały do góry cienkie firany. Obserwował je z wrażeniem, że
kryje się między nimi jakaś mroczna postać. Nie był wystraszony, ale czuł się
nieswojo. Zwilżył językiem suche wargi i przeszedł na środek dużego
pomieszczenia.
– Simonie...
– Kto tu jest? – Uniósł różdżkę. – Pokaż się, natychmiast.
Zjawa przepłynęła spod okna i stanęła naprzeciw profesora, a Simon zapalił
znajdujące się w klasie pochodnie. Profesor – ku swojej uldze – wcale nie
ujrzał żadnej obcej twarzy, a Jacoba Marca Accardiego, nowego nauczyciela
eliksirów.
– Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć – powiedział, unosząc dłonie. Na
nadgarstku prawej ręki miał zawieszony czarny neseser. – Możesz opuścić
różdżkę?
– Co ty tutaj robisz? – zapytał Simon, puszczając mimo uszu prośbę
czarodzieja.
– Możesz mi wyświadczyć małą przysługę. Chodź, pokażę ci.
– Nie, lepiej powiedz teraz, w czym rzecz. – Wolał zachować nieufność na
wszelki wypadek. Nie miał dużej styczności z tym człowiekiem, zjawił się w
Hogwarcie niedawno i ubiegał się o posadę po profesorze Earleyu.
Profesor Accardi położył teczkę na ławce i wyjął z niej kilka świstków.
– Pracuję nad nowymi zabezpieczeniami zamku. Dostałem przyzwolenie od
dyrektorki i myślałem, że cały zamek już śpi. Zechcesz zerknąć?
Simon niechętnie pochylił się nad dokumentami i ujął w palce jedną z
pożółkłych, pergaminowych kartek, na której widniało tylko jedno zdanie. Cała
ta sytuacja wydała mu się dziwna i podejrzana.
– Claudetur usque ad mortem*. Co
to ma znaczyć? Dlaczego akurat o tej porze? – spytał. Kiedy nie uzyskał
odpowiedzi, uniósł wzrok na śniadego czarodzieja i zobaczył jego poważne, enigmatyczne
spojrzenie.
– Profesorze Winfield, właśnie został pan kluczem do mojej małej tajemnicy.
***
*Zamknięte aż do śmierci