Rozdział VII „Inaczej niż zwykle”

„Don't fight it, ignite it, this time I'm sure.
I think it's time to set this world on fire,
Burn it to the ground and trip the wire.”

***
Kiepsko, że mamy nowego opiekuna – jęknął Alex. – Stary Earley wisiał mi dwadzieścia punktów na nowy rok szkolny za posprzątanie klasy po wybuchu śmierdzącego eliksiru przeciw czyrakom. Pod koniec czerwca. A mogłem wybrać dziesięć sykli i sobie coś kupić. – Chłopak podrzucał beztrosko kauczukową piłeczkę znalezioną pod wysiedzianym, czerwonym fotelem.
– Co? Nie zrobił tego sam? – Melissa parsknęła śmiechem.
– Nie, Earley spanikował, a że akurat miałem do niego sprawę... To miało być tajemnicą, ale skoro się połamał, trudno. Umowa chyba wygasła.
– Profesor Winfield nie wydaje się zły, ale jest bardzo młody. Ma jakieś trzydzieści lat. Tacy zawsze mają parcie, żeby pokazać, że oni rządzą – odparła Antoinette, mocując się z kolorowym opakowaniem Balonówek Drooblego. – Wiem, bo w ministerstwie jest pełno cwaniakowatych żółtodziobów, tato o nich często opowiada.
– Daj spokój, Winfield jest w porządku, miałem z nim zajęcia w ostatnim semestrze letnim – powiedział Gary. – Trochę wdzięczności, Vigier, był dla ciebie miły.
– Jasne – mruknęła Antoinette. – Doceniam. Za pięćdziesiąt lat pewnie nie będzie już taki wesoły i sympatyczny, dobrze, że trafiłam na niego teraz.
– Pięć dekad? Ty, An, będziesz wtedy bawić gromadkę wnuków, z rozrzewnieniem spoglądając w stronę półki uginającej się pod naporem trofeów z mistrzostw.
– To najmilsza rzecz, jaką od ciebie usłyszałam – odmruknęła Antoinette, częstując gumami Zacharych i Melissę.
– Tak? Miałem nadzieję, że cię wkurzę.
– Gary, nie zaczynaj znowu popisów – upomniał brata Alex. – Wszyscy są tym znudzeni.
Antoinette rzadko denerwowały zaczepki Gary'ego, zauważyła za to, że Alex pieklił się, gdy poświęcała temu pierwszemu więcej uwagi – chcąc nie chcąc.
Posłała uśmiech Melissie. Czarnoskóra dziewczyna powoli żuła balonówkę i przyglądała się ukradkiem Kevinowi, który wraz z Jamesem i innymi kolegami testował nowe smaki fasolek od Bertiego Botta. Niewinna zabawa w pociągu Express Hogwart i pytanie od Gary'ego zastanowiło obie dziewczęta – jeżeli kapitanowi naprawdę podobała się Melissa, miał całe mnóstwo okazji, aby się z nią umówić. Antoinette pomyślała przelotnie, że stanowiliby ładną parę, poza tym nie musiałaby się martwić o zakochanego, rozkojarzonego gracza w zespole, gdyby Creews wspierał pannę Daniels, a ona jego.
Po uroczystej, obfitej kolacji Gryfoni udali się do pokoju wspólnego. Gruba Dama wymyśliła nowe hasło dostępu do wieży Gryffindoru: lodowe myszy. Postać puszystej czarownicy zdawała się być wypoczęta po dwumiesięcznych wakacjach i przerwie od pilnowania przejścia. Młodsi uczniowie, którzy nie odważyliby się nawet odezwać w ramach sprzeciwu, zostali zaprowadzeni przez prefektów do dormitoriów i w salonie pozostali tylko czarodzieje od piątej klasy wzwyż. Nikomu nie śpieszyło się do łóżek, bo przed sobą mieli cały wolny weekend i to, że nie musieli wstać kolejnego poranka na zajęcia, zdecydowanie polepszało samopoczucie Hogwartczyków.
Pokój wspólny Gryfonów w uznaniu Antoinette był najprzytulniejszym miejscem w całym zamczysku. Choć lepiej czuła się tylko na rozległym boisku i w otwartej przestrzeni, wieżę Gryffindoru uważała za pełne ciepła, bezpieczne schronienie przed złem. Dominowały tutaj odcienie brudnego złota i ciemnej czerwieni, podłogę wyściełały wzorzyste, drogocenne dywany, a ściany ozdabiała szkarłatna tapeta w mieniący się, złocisty ornament. W kominku dniami i wieczorami płonęło polano, nadając wysokiemu pomieszczeniu jeszcze bardziej kameralnego nastroju. W salonie wisiał także portret Godryka Gryffindora, do którego Antoinette wzdychała od pierwszych lat nauki w Hogwarcie. Założyciel Domu Lwa był przedstawiony jako przystojny, barczysty mężczyzna z długimi, lekko powiewającymi włosami o barwie orzecha i o dobrotliwym uśmiechu. Stał w pełnym słońcu na jakimś zielonym pagórku, a w tle majaczył średniowieczny Hogwart.
Gryfoni mieli do dyspozycji paręnaście stolików z krzesłami, około piętnastu foteli i trzy kanapy. Przed wejściem wisiała czarna tablica ogłoszeń, obecnie pusta. Uczniowie mogli wywieszać na niej, co tylko chcieli – między innymi oferty korepetycji, plany lekcji i karteczki z dowcipami; pojawiały się tam również informacje o wydarzeniach w szkole.
Antoinette patrzyła w płomienie, wygodnie rozłożona na sofie. Mimochodem zastanawiała się nad tym, jak zdoła rozłożyć czas wolny, tak, by nadrobić zaległości w nauce i poświęcać podręcznikom przynajmniej dwie godziny dziennie, i nie opuszczać się w treningach. Tylko ona z całej drużyny miała kłopoty z ocenami. Melissa była wyśmienitą uczennicą, bracia odziedziczyli w genach smykałkę do uroków i radzili sobie całkiem nieźle z większością przedmiotów, a James wraz z Kevinem po prostu uchodzili za zdolnych we wszelakich dziedzinach magii.
– FUJ! Ten był o smaku soli, ohydztwo. An, chcesz wylosować fasolkę?
– Nie, dzięki, nie chcę psuć sobie smaku po puddingu czekoladowym – odpowiedziała, oglądając się przez ramię.
– Ale tchórzofretka z ciebie. – Kevin popatrzył na nią wyzywająco. Westchnęła i ostatecznie przyjęła wyzwanie. Jej reputacji odważnej dziewczyny nie mógł zaszkodzić jeden głupi cukierek. Wypluła słodką balonówkę i zawinęła ją w pusty papierek.
Gryfon wysypał na otwartą dłoń dwie fasolki. Pierwsza – ciemnobrązowa z czarnymi prążkami, druga – soczyście żółta i, jak przypuszczała panna Vigier, owocowa. Włożyła do ust tę prążkowaną i sunęła czubkiem języka po gładkiej fakturze. Po rozgryzieniu smak okazał się ziemisty, przełamany gorzko-mdlącą nutą. Wyjęła fasolkę i skrzywiła się z obrzydzeniem przez uczucie palenia na podniebieniu.
– Ble, niedobrze mi.
Ktoś podał jej szklankę z wodą i szybko upiła parę solidnych łyków. Kevin odczytał na głos opis.
Eliksir na porost trawy. Skusisz się na drugą?
Gryfoni parsknęli śmiechem, a Antoinette położyła na języku kolejną fasolkę. Nie pomyliła się, sądząc, że będzie cytrusowa i orzeźwiająca, lekko kwaskowata, ale nadal o niebo lepsza od poprzedniej.
– Miałaś szczęście. Plasterek cytryny z dodatkiem trzcinowego cukru. Kto się skusi na fasolkę? – Kapitan potrząsnął małym pudełeczkiem, w którym zagrzechotały wątpliwe łakocie. Zgłosiła się Melissa, co zachwyciło Kevina.
Antoinette, korzystając z faktu, że przestała być w centrum zainteresowania, zaczęła się rozglądać wokół i przypatrywać znajomym twarzom. Nikt specjalnie się nie zmienił w okresie letnich ferii, parę osób powróciło do Wielkiej Brytanii z nadmorską opalenizną, ktoś inny ściął włosy. Widok tylu rówieśników po wakacjach ucieszył Antoinette, jednak kogoś brakowało. Maria, czarownica włoskiego pochodzenia, zazwyczaj brylowała jak gwiazda, kiedy odbywały się duże, huczne wieczory w salonie Gryffindoru. Donośnym śmiechem przypominała o swoim istnieniu każdemu Gryfonowi i nie potrafiła wytrzymać ani jednej minuty bez wyrzucenia z siebie zdania. Antoinette szczególnie nie zależało na towarzystwie Marii, która mogła przebywać teraz gdziekolwiek ze swoją nową sympatią. Z drugiej strony Włoszka nigdy nie puszczała płazem okazji na imprezę w większym gronie i to było zastanawiające. W pokoju wspólnym przebywała nawet miłująca samotność Christina. Grała w szachy z Edwinem Greenem, piątoklasistą, a na jej piegowatej twarzy malowało się skupienie. Miedziane włosy nastolatki w blasku ognia nabrały żywszych, czerwonych tonów.
Tymczasem Melissa zjadła krwistoczerwoną fasolkę i z wrażenia aż wstała. Z uszu ścigającej wyleciały kłęby siwego dymu. Przytknęła dłoń do ust i pobiegła w stronę schodów prowadzących do dormitoriów dziewcząt. Antoinette zerwała się z kanapy i, przecisnąwszy się między uczniami, podążyła za koleżanką. Dostrzegła, że Kevin splótł dłonie na karku i jako jeden z nielicznych świadków tego wydarzenia nie pękał ze śmiechu.
– Ha, ha, tylko się nie posikajcie – bąknęła pod nosem panna Vigier, wbiegając po kamiennych stopniach. Rozrywkowy humor dziewczyny niespodziewanie opadł, odczuła za to zmęczenie po całym dniu wrażeń. Wydarzyło się bardzo wiele. Przedostatnia podróż pociągiem Express Hogwart, radość przepleciona zmartwieniem i wstydem, stresująca rozmowa z nowym opiekunem Gryffindoru, przeżycia związane z nowym rokiem szkolnym, chwila szczerości z tatą...
Minęła sześć komnat i stanęła przed drzwiami ostatniej. Zapukała dwa razy.
– Wejdź!
Nie czekała na kolejne zaproszenie.
Melissa siedziała na łóżku, oparta o kolumienkę, i przyciskała do uszu mokre waciki.
– Mel? Nic ci nie jest?
– Już przechodzi, zaraz zejdę na dół. Zjadłam piri-piri.
– Co? – Antoinette usiadła przy koleżance i pogładziła ją po rozgrzanym ramieniu.
– Bardzo ostra papryczka. Przypadkowo połknęłam fasolkę.
– Kevin nie dał ci jej specjalnie. Poza tym drugim smakiem w tym kolorze była chyba wiśnia.
Melissa przewróciła oczami.
– Wiesz, chyba jednak położę się. – Zdjęła z włosów gumkę, puszczając na ramiona gęste włosy, czarne jak smoła. – Idź, dzięki za troskę.
Antoinette skinęła. Uszanowała prośbę zdenerwowanej koleżanki i opuściła sypialnię dla siódmoklasistek, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziała, czy wrócić do salonu, czy pójść w ślady Melissy i także udać się na spoczynek. Miała chęć posiedzieć jeszcze przy kominku i nasycić się ciepłem ognia, ale ciało wołało o rozłożenie się w czystej pościeli i błogie rozprostowanie kości. Postanowiła odwiedzić swój nowy pokój i upewnić się, czy bagaże, a w szczególności cenna Błyskawica, trafiły na miejsce bez szwanku.
– Szósty rok, przedostatni rok – mruknęła, patrząc na złotą szóstkę przytwierdzoną nad wejściem. Refleksję nad szybko upływającym czasem zakłóciły Antoinette jęki, dochodzące jakby z wnętrza komnaty. Zmarszczyła brwi i przyłożyła ucho do drzwi. Wsłuchała się w dźwięki i stwierdziła, że to przerywany szloch, stłamszony przez kamienne ściany i solidne dębowe drewno. Ktoś rozpaczał w sposób bardzo donośny, a skoro Christina przebywała w salonie, to musiała być tylko Maria.
...braccia aperte, a capo alto...
Od razu przeszła jej ochota na wchodzenie do środka. Dlaczego miałaby przejmować się dramatami Włoszki, której nie darzyła sympatią? Zeszła z kilku schodków i zatrzymała się.
A jeżeli coś stało się dziewczynie i potrzebowała pomocy? To było nieprawdopodobne, aby Maria zrezygnowała z imprezy na rzecz zamknięcia się w czterech ścianach i płakania w samotności.
– Kurde! – Antoinette wróciła się i położyła dłoń na złotej, zimnej klamce. – No dobra, to też moja sypialnia...
Otworzyła drzwi i ostrożnie przekroczyła próg, wstępując na bordową, miękką wykładzinę. Świeczki w naściennych kandelabrach natychmiast zapłonęły jasnym ogniem. Maria, w kompletnym ubraniu z wieczerzy i z założonymi lakierkami, leżała na środkowym łóżku, a wokół niej kilkanaście zużytych, zmiętych chusteczek higienicznych. Była lekko rozczochrana, ciemne kosmyki włosów przylegały do jej czerwonej twarzy. Zamrugała powiekami, instynktownie chroniąc oczy przyzwyczajone do ciemności.
Na widok Antoinette zamarła w bezruchu. Przez moment obie Gryfonki patrzyły na siebie, wyraźnie skrępowane niezręczną sytuacją. Później Maria pociągnęła nosem i podniosła ze stolika nocnego różdżkę. Jednym prostym zaklęciem rozsunęła czerwone, pluszowe kotary wokół posłania i schowała się przed całym światem. Na pewno nie wyglądała jak osoba potrzebująca wsparcia.
Antoinette podrapała się po szyi, co robiła zawsze ze zdenerwowania. Prędko przeszła do małej łazienki i zamknęła się na klucz. Pierwszy raz widziała swoją współlokatorkę w tak nędznym stanie i zżerała ją ciekawość, ale postanowiła nawet nie pytać Marii o cokolwiek. Nie były w zażyłych stosunkach i tylko pogorszyłaby sprawę wtrącaniem się w cudze problemy. Choć obiecała sobie niedawno, że będzie próbowała ocieplić trochę znajomości, na pewno nie chciała zbliżać się do Marii w ten sposób, o ile w ogóle.
Obmyła twarz letnią wodą. W szafce na jednej z półek już czekał na nią biały, puchowy ręcznik i parę rzeczy, jakie skrzaty dostarczały każdemu uczniowi. Były to dwa mydełka w kostce o różnych zapachach, panna Vigier otrzymała waniliowe i różane, zapasowa szczoteczka, miętowa pasta, grzebień i neutralny szampon do wszystkich rodzajów włosów.
Korzystając z okazji, Antoinette wyszorowała zęby. Po wypłukaniu ust owionęła mroźnym oddechem gładką taflę lustra, na której powstał delikatny szron. Ciepłym opuszkiem palca narysowała w środku złotego znicza. Maleńką piłeczkę i dwa rozpostarte skrzydła. Pozostawiła rysunek na zwierciadle i opuściła pomieszczenie.
W sypialni było cicho. Maria musiała się uspokoić, ale nadal była odseparowana od reszty pokoju.
Przyzwyczajeniem Antoinette od kilku lat było zajmowanie łóżka przy ścianie. Dzięki temu mogła udekorować swój kąt mnóstwem plakatów swoich ulubionych drużyn sportowych. Wśród pamiątek zdecydowanie dominowały żółto-zielone barwy Harpii z Holyhead. Gryfonka faworyzowała zespół, który dał jej możliwość zrobienia kariery tuż po tym, jak ukończy Hogwart. Oprócz tego do szkoły zabierała zdjęcia koni z Zielonego Wzgórza. Z nimi wiązała dalszą część dorosłości, po osiągnięciu celów sportowych. Dziewczyna pobieżnie sprawdziła kufer, miotłę i klatkę Anastazji, ale odłożyła uporządkowanie bagaży na nadchodzący weekend. Ochrzciła jedynie idealnie zasłane, miękkie łóżko, rzucając się na nie z impetem. Sprężyny materaca jęknęły przeciągle. Pościel pachniała cudowną świeżością.
Antoinette odetchnęła i wstała, nie pozwalając, żeby senność zawładnęła jej kończynami. Pomyślała, że zejdzie do pokoju wspólnego.
– Zgasić światło? – zapytała cicho, zerkając w kierunku posłania Marii. Nie oczekiwała odpowiedzi, lecz Włoszka odchyliła zasłonę i spojrzała na koleżankę. Z jej twarzy znikły czerwone ślady.
– Nie, nie musisz – odparła zachrypniętym głosem.
– Okej...
– An? Gdyby ktoś się o mnie pytał, to nie widziałaś nic, dobra?
– Ale ja nie... Uhm. Jasne, nie ma sprawy. – Antoinette zgodziła się mimo wahania.
– Dziękuję.
Maria opuściła kotarę, a panna Vigier wyszła z dormitorium i zbiegła po krętych stopniach do salonu.
Pół godziny później Gryfoni porozchodzili się i Antoinette, która bawiła się dobrze, grając z Alexem w rzutki, udała się na spoczynek w towarzystwie Christiny.
– Ciekawe, co się działo z Marią – zagaiła, kiedy wspinały się w górę wieży.
– Nie wiem. – An wzruszyła ramionami. – Wygrałaś w szachy?
– Jedną rundę. Edwin jest naprawdę dobry w te klocki – mruknęła i ziewnęła przeciągle. – Od jutra zaczynam patrol korytarzy i muszę wcześnie wstać na zebranie prefektów organizowane przez McGonagall...
Antoinette słuchała nastolatki jednym uchem. Postarała się, aby wyminąć o jeden schodek Christinę i wejść do sypialni pierwsza.
Panował tam półmrok, a Maria – tym razem w halce – spała, ściskając pod pachą maskotkę. Kotary przy jej łóżku były przewiązane złotym sznurkiem.
– Dziwne – szepnęła Christina. – Mogę się wykąpać przed tobą?
– Tak, ja muszę najpierw pogrzebać w kufrze.
Panna Valley po dziesięciu minutach była gotowa do snu. Antoinette również szybko się umyła, korzystając z waniliowego mydła. Wskoczyła w swoją ulubioną piżamę, czerwoną z żółtym motywem lwa na piersiach. Przed położeniem się stanęła przy strzelistym oknie i spojrzała w niebo. Atramentowy firmament zdobiła srebrna połówka księżyca. W trzeciej klasie non stop myliła pierwszą kwadrę z trzecią, doprowadzając do szału nauczycielkę astronomii, teraz wiedziała chociaż tyle, że to ta kwadra pojawiająca się przed pełnią. Obserwowała satelitę, dopóki nie zakryły jej czarne chmury. Dopiero wtedy zanurkowała pod kołdrę.
Kujonka, łamaczka serc – femme fatale i gwiazda quidditcha w jednym pokoju, pomyślała przed zaśnięciem.

*

Wcześniej tego samego dnia, gdzieś w Szkocji Wschodniej...

Hebrydy Zewnętrze wglądają na mapie dość osobliwie. Dolna część, począwszy od górzystego terenu Harris, przypomina kręgosłup diabła, a obszar północny, Lewis, czaszkę dinozaura, a konkretniej – tyranozaura. To właśnie w brytyjskim archipelagu wysp zostawiłem Silvera, z daleka od południowej Szkocji, gdzie znajduje się mój dom.
Nieliczne rodziny czarodziejskie nadal mieszkają w zamkach, ale pośród nich jest ród Blake'ów – Ranald Todd, Jennifer i ja, Septimus Aodh. Wokół naszej posiadłości, chronionej mnóstwem zaklęć, z trzech stron rozciągają się mile zielonych lasów, a od strony wschodniej mamy widok na bezkresne Morze Północne. Nocami słychać jedynie odgłosy polującego ptactwa i czasami zawodzenie wilków, jest tu jednak dostatecznie cicho i bezludnie, aby żadne tajemnice rodzinne nie wydostały się poza obręb zamku.
Nie jest to budowla rozmiarami dorównująca Hogwartowi, nie posiada aż siedmiu pięter i wysokich wież. Zamek jest bardzo stary, zbudowany z białego kamienia, wzniesiony na nizinnym terenie hrabstwa Fife. Lubię tutejsze tereny ze względu na zapierające dech w piersiach krajobrazy, ale wakacje zawsze oznaczają izolację od reszty ludzkości. Dwa miesiące zamknięcia w jednym miejscu potrafią doprowadzić mnie do szału, więc kiedy nadarza się okazja, korzystam z teleportacji, żeby uciec stąd na pół dnia.
Dzisiaj pierwszy września. Powinienem za pięć minut wyjeżdżać do Hogwartu na ostatni etap nauki, ale nadal jestem w domu, doskonale świadom tego, co wydarzy się za kilkanaście godzin. Próbuję zachować chłód i powagę. Nic z tego, nerwy roznoszą mnie od środka. Chciałbym w tym nie uczestniczyć i jak każdy inny młody czarodziej udać się na rozpoczęcie nowego roku szkolnego... Byłoby to ciężkie do wykonania, biorąc pod uwagę fakt, że głównym bohaterem wieczoru będę właśnie ja. Z drugiej strony pragnę mieć to już z głowy i być bliżej celu. Celu Silvera i mojego.
– Ranald prosi cię do gabinetu. – Słyszę obok delikatny głos i podnoszę się z krzesła.
Oto moja matka. Jasnowłosa, niegdyś piękna i beztroska, teraz zlękniona i wiecznie niewyspana. Od pewnego czasu pełni rolę jedynej służby zamku. Rzadko widzę, aby się uśmiechała, a jeśli to robi, to zwykle podczas naszych nielicznych spacerów po plaży, kiedy On jest daleko stąd. Podchodzę i kładę jej dłonie na ramionach. Jest ubrana w wyjściową szatę podbitą grubym, szmaragdowym materiałem.
– Mamo – mówię cicho – nie będzie cię tu, prawda?
W jej brązowych oczach dostrzegam niepokój.
– Będę. Wrócę przed siódmą.
– Chcesz to widzieć? – pytam z niedowierzaniem. Matka wzrusza ramionami i odsuwa się, żeby założyć cienkie rękawiczki ze skóry wsiąkiewki.
– Muszę iść. Bądź grzeczny dla taty. – Odpowiada chłodno i odwraca się na pięcie. Stukot jej niskich obcasów niesie się po korytarzu echem. Kocham matkę, ale nie ufam jej, dlatego, że jest tak podporządkowana swojemu mężowi. Podejrzewam, że ma obowiązek mówienia mu o wszystkim, co robię w wolnych chwilach.
– Taty – prycham. Pociągam mosiężną klamkę ku dołowi i wchodzę do dużego pomieszczenia z wysokim sufitem wyłożonym białymi panelami. W gabinecie ojca dominują brązy i żółcie, jest tu mnóstwo antycznych mebli z osiemnastego wieku, pełno magicznych rupieci i wielki pulpit, który służy do pisania listów i wypełniania dokumentów. Drewnianą podłogę wyścieła złoty, wzorzysty dywan.
Ojciec stoi przy oknie. Dłonie trzyma splecione na plecach, a szare światło dnia podkreśla profil jego twarzy. Mocno zarysowane kości policzkowe i żuchwa, prosty, wydatny nos. Jestem do niego bardzo podobny, choć on ma znacznie ciemniejsze włosy, przyprószone siwizną, co jest kwestią wieku.
– Dlaczego kazałeś matce wziąć udział w ceremonii? – wyrzucam z siebie, nie kryjąc wściekłości. – Robisz to specjalnie?
– Wcale nie kazałem. Sama o tym zadecydowała, bo, jak powiedziała, to zbyt ważne wydarzenie w życiu jej jedynego syna. – Akcentuje ostatnie słowa, a ja kątem oka zerkam na wiszącą między oknami gablotę z licznymi trofeami.
– Kłamiesz.
– Nie. – Ojciec wzdycha i przechodzi do centralnej części pokoju, gdzie znajdują się dwa szezlongi z okresu baroku i długa ława, a na niej kieliszek z niedopitym, bursztynowym alkoholem oraz zgaszone cygaro. Podnosi je i zapala. – Ponoszą cię nerwy synu. Też przez to przechodziłem... jakieś trzydzieści dwa lata temu. Musisz z dumą przyjąć swoje zobowiązania wobec rodu i nie przynieść wstydu.
Bo inaczej skończę jak Gavin, myślę ze zgrozą.
– Oczywiście – odwarkuję.
– Nie podoba mi się ten ton. – Wyciąga wskazujący palec i macha nim ostrzegająco. A potem z błogością zaciąga się dymem.
Zwieszam ramiona. Wiem, że nie powinienem pogrywać w ten sposób, dlatego zachowuję nerwy na wodzy i obieram ścieżkę pokory.
– Przepraszam. Masz rację, to przez podenerwowanie.
Ojciec przygląda mi się uważnie. Za jego przyzwoleniem przysiadam na drugim szezlongu, choć wolałbym robić teraz jakieś tysiąc innych rzeczy. Ponad głową ojca mam widok na zdobycze, oddzielone bezpośrednio od karków nieszczęśników. Kiedyś lubił mnie torturować szczególnie jedną. Musiałem stać przez kilka godzin i patrzeć bez marudzenia, ale ani razu nie zapłakałem. To umocniło mnie i utwierdziło w przekonaniu, że Ranald Blake jest skończonym dupkiem.
– Ponoć planujesz wrócić do Hogwartu – zagaił, wciąż sycąc się cygarem.
– Wracam. Akurat o edukacji decyduję sam.
– Nie musiałbyś, należąc już do Bractwa.
Przełykam ślinę i patrzę na okno, za którym rozciąga się ołowiane niebo. W głosie ojca wyczuwam, że zamierza wygłosić trochę mądrości, o ile zobaczy, że nie jestem pewien tej decyzji. Ale jestem.
– Świetnie, że zmieniłeś temat. – Kiwam głową z udawanym uznaniem.
– Może wolałbyś się przenieść do Durmstrangu? W gronie tak zacnych czarodziejów nauczyłbyś się przydatniejszych rzeczy.
– Durmstrang? Skandynawia? – Opieram łokieć o wezgłowie i omal nie parskam śmiechem. – Równie dobrze mogę się nauczyć tych "przydatniejszych rzeczy" sam.
Ojciec nie wygląda na zadowolonego i robi marsową minę.
– Przemyśl to jeszcze.
– Nie, ojcze. Lubię Hogwart. Zostałem szukającym ślizgońskiej drużyny i nie zamierzam z tego zrezygnować – odpowiadam zdecydowanym tonem. Matka raz okazała słabość i nie wyszło jej to na dobre. Była słaba, nieodporna na legilimencję, której nadużywa wobec niej własny mąż, gdy ubzdura sobie, że ma przed nim sekrety. Do mojego umysłu nie ma wstępu. Od dwóch lat z uporem maniaka ćwiczę oklumencję, zamykając przed ojcem wszystko, do czego zapewne chciałby mieć dostęp.
– A więc Hogwart. Później zajmiesz się sprawami Bractwa. Wyruszymy do Azji, Afryki, zwiedzimy też wschodnią część Europy.
– Po co? – Nie bardzo rozumiem, co ma w planach.
Ojciec dopija resztki brandy i, ku mojemu zdziwieniu, zgniata kieliszek w dłoni. Cienkie szkło pęka pod naporem jego wielkich, grubych palców, nawet nie raniąc mu skóry. Przezroczyste drobiny opadają na dywan.
– Wiem, że widzisz, co jest za moimi plecami, synu.
Wstrzymuję oddech. Oczywiście, że widzę. Trofea, z których jest niesamowicie dumny.
– Tak...
– Nadejdzie czas, żebyś zebrał własne żniwo. Urośniesz w siłę i staniesz się godnym następcą naszej fortuny, ale uważaj – w tym miejscu następuje teatralne milczenie – bo ciągle mam cię na oku. To nie ulegnie zmianie.
Wytrzymuję przeszywające spojrzenie, myślami błądząc gdzie indziej. Ile zyskałbym mocy zabijając jego i odbierając mu krwawy tron, który zdobył poprzez śmierć niewinnych?
– Septimusie. Nie słuchasz mnie – stwierdza z wyrzutem. – Ostatnio w ogóle nie okazujesz mi respektu, a powinieneś, póki cię faworyzuję. – Traci dobry nastrój, w jakim go zastałem. To dobra pora, aby uciąć gadkę-szmatkę i wynieść się na parę godzin z zamku. Jest już po jedenastej i mam coś ważnego do wykonania.
– Słucham cię. Tato – odpowiadam cierpko. – Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zaczerpnę nieco świeżego powietrza? – Niemal podrywam się z miejsca.
Patrzy na mnie, jakby obchodziło go najmniej w życiu to, co mam ochotę teraz porobić.
– Idź, tylko nie oddalaj się za bardzo. Starszyzna przybędzie niebawem.
– Naturalnie. – Wstaję i żegnam ojca kwaśnym uśmiechem. Niech przynajmniej wie, że przebywanie z nim nie sprawiło mi przyjemności.

Puszczam się biegiem przez korytarze, wyczuwając w powietrzu resztki zapachu perfum matki. Żałuję, że osobiście nie kazałem jej trzymać się od zamku z daleka, przynajmniej do następnego dnia. Byłaby spokojniejsza i bezpieczniejsza.
Zbiegam po jednych schodach, po drugich, aż docieram do holu. Wszędzie jest cicho. Życie nigdy tu nie tętniło, ale służący krzątający się tu i ówdzie wypełniali część upiornej pustki panującej w zaciemnionych pomieszczeniach pełnych bogactw, ale ubogich duchowo. Nowi prędko nie przybędą.
Kiedyś zrównam to zamczysko z ziemią.
Na plażę docieram szybko, po opuszczeniu murów wystarczy przejść przez las i zejść po piaszczystym wzniesieniu. Połać jasnożółtego piachu rozciąga się na wiele mil i jest szeroka, choć wiele tu kamieni. Tego dnia fale wściekle rozbijają się o skaliste wybrzeże, a nad horyzontem zbierają się ciemnoszare chmury.
Zaraz przybędzie Marco.
Teraz.
Słyszę za sobą cichy trzask, charakterystyczny przy aportacji, i obracam się. Mężczyzna już jest, poły czarnego płaszcza rozwiewa mu wiatr, a kapelusz niemal spada z jego głowy.
– Mamy minutę, zanim Ranald zorientuje się o mojej obecności. – Od razu przechodzi do rzeczy. – Muszę zapieczętować eliksir przed twoją ceremonią.
– Dostaniesz się bez problemu do przedmiotu? – Wyciągam rękę do przodu. Alchemik wyjmuje z kieszeni sztylet wysadzany tygrysim okiem i nacina skórę na moim palcu wskazującym. Pięć kropli krwi Marco łapie do prostego, szklanego flakonu.
– Dostanę się. Znalazłem też idealny klucz.
– Kto? – pytam, spoglądając w ciemne oczy maga.
– To ktoś nowy, podobnie jak ja. Nie powinien wzbudzić podejrzeń, a reszty dowiesz się w Hogwarcie. Twoja broń. – Podaje mi ostrze i patrzy na mnie wnikliwie. – Powodzenia, Septimusie.
– Ale...
– Nie mamy czasu. Zanieś sztylet we właściwe miejsce. Do zobaczenia.
Marco deportuje się z plaży. Zostałem sam ze swoimi posępnymi myślami. Wycieram skaleczony palec o bluzę, a później przysiadam na piasku i bezwiednie obracam w dłoniach sztylet. Złocistobrązowy kamień był popularyzowany w moim rodzie przez pokolenia. Podobno dodaje odwagi i sił witalnych. Będę ich potrzebował...

Perspektywa Septima

*
Powrót do Hogwartu, późny wieczór...

Profesor Winfield jeszcze nie spał. Siedział przy biurku w swoim gabinecie i przy świetle kilku świec skrupulatnie zapoznawał się z odgórnie przyjętymi zasadami dotyczącymi każdego opiekuna domu. Ten nowy obowiązek spadł na niego jak grom z jasnego nieba, zaledwie dwa tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale nie potrafił odmówić dyrektor McGonagall. Odbył przyśpieszony kurs wychowawstwa, jednak podczas kolacji zaczął się poważnie martwić, czy da sobie z tym radę ze względu na brak prawdziwego doświadczenia, jakie nauczyciel zdobywa przez długie lata obycia wśród młodych ludzi. Wystarczyło, że spojrzał na długi stół Gryffindoru i ilość siedzących przy nim uczniów – od teraz musiał wysłuchiwać ich skarg, próśb, służyć wsparciem i ogarniać inne bieżące sprawy. Miał nadzieję, że pomimo nauczania siedmiu klas i bycia opiekunem domu, zdoła zrealizować swoje ambitne plany, co do korepetycji dla słabszych czarodziejów i utworzenia czegoś w rodzaju Klubu Miłośników Zaklęć.
Odłożył plik kartek i ziewnął. Na zegarze widniała godzina wpół do zerowej i Simon uznał, że czas się położyć. O siódmej rano musiał zjawić się u dyrektorki, aby odebrać plany lekcji dla Gryfonów, które rozda podczas śniadania. Wstał i zdmuchnął świece. W gabinecie panowała ciemność, dlatego drogę do części sypialnianej postanowił oświetlić sobie czarami.
 – Lumos – szepnął. Końcówkę różdżki młodego profesora otulił kłąb białego światła. Simon ściągnął sweter i przewiesił go przez oparcie krzesła. Zdjął także buty i miał już rozpinać skórzany pas przeciągnięty przez szlufki dżinsów, gdy usłyszał szmery. Zastygł w bezruchu. Odgłosy po chwili ucichły, więc mężczyzna powrócił do przebierania się. Uznał, że coś mu się przesłyszało od wewnętrznego natłoku emocji i stresu. I wtedy znów to dosłyszał. Tak, jakby ktoś przesuwał w klasie meble, pomyślał zaniepokojony nauczyciel. W skarpetkach bezszelestnie przemknął się do sali połączonej z gabinetem. Zgaszoną różdżkę trzymał ciasno przy boku, gotów do obrony przez intruzem – cokolwiek kryło się za dziwnymi dźwiękami.
– Hm...
Przez dwa otwarte okna przedostawało się zimne, nocne powietrze i chłodne podmuchy miarowo wzbijały do góry cienkie firany. Obserwował je z wrażeniem, że kryje się między nimi jakaś mroczna postać. Nie był wystraszony, ale czuł się nieswojo. Zwilżył językiem suche wargi i przeszedł na środek dużego pomieszczenia.
Simonie...
– Kto tu jest? – Uniósł różdżkę. – Pokaż się, natychmiast.
Zjawa przepłynęła spod okna i stanęła naprzeciw profesora, a Simon zapalił znajdujące się w klasie pochodnie. Profesor – ku swojej uldze – wcale nie ujrzał żadnej obcej twarzy, a Jacoba Marca Accardiego, nowego nauczyciela eliksirów.
– Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć – powiedział, unosząc dłonie. Na nadgarstku prawej ręki miał zawieszony czarny neseser. – Możesz opuścić różdżkę?
– Co ty tutaj robisz? – zapytał Simon, puszczając mimo uszu prośbę czarodzieja.
– Możesz mi wyświadczyć małą przysługę. Chodź, pokażę ci.
– Nie, lepiej powiedz teraz, w czym rzecz. – Wolał zachować nieufność na wszelki wypadek. Nie miał dużej styczności z tym człowiekiem, zjawił się w Hogwarcie niedawno i ubiegał się o posadę po profesorze Earleyu.
Profesor Accardi położył teczkę na ławce i wyjął z niej kilka świstków.
– Pracuję nad nowymi zabezpieczeniami zamku. Dostałem przyzwolenie od dyrektorki i myślałem, że cały zamek już śpi. Zechcesz zerknąć?
Simon niechętnie pochylił się nad dokumentami i ujął w palce jedną z pożółkłych, pergaminowych kartek, na której widniało tylko jedno zdanie. Cała ta sytuacja wydała mu się dziwna i podejrzana.
Claudetur usque ad mortem*. Co to ma znaczyć? Dlaczego akurat o tej porze? – spytał. Kiedy nie uzyskał odpowiedzi, uniósł wzrok na śniadego czarodzieja i zobaczył jego poważne, enigmatyczne spojrzenie.
– Profesorze Winfield, właśnie został pan kluczem do mojej małej tajemnicy.

***


*Zamknięte aż do śmierci