“Every time I close my eyes,
I see my name in shining lights.”
***
Każda gra jest warta świeczki. Małego
płomienia, który można otoczyć dłońmi i osłonić przed oddechem wroga.
Odpuszczenie to oznaka słabości, dopiero wygrana daje satysfakcję i pozwala na tryumf.
Ważne jest, żeby zastosować wszystkie znane chwyty, a opuścić pole walki z
czystym, nieskalanym oszustwem sumieniem. Zasada ta zajmuje honorowe miejsce w
moim sercu i na ostatnich stronach zeszytów szkolnych. Z tych kilku prostych
słów czerpię niewiarygodną siłę i twierdzę, że jestem nieprzejednana jak lew,
jakiego podobiznę z dumą noszę na piersi, oznajmiając całemu światu, iż
posiadam wielką moc. Potrafię zawalczyć o marzenia bez przesadnej potrzeby
bycia bohaterką. Czas powinien sam zweryfikować, czy zapiszę się w kartach
historii jako jedna z czarodziejek, która umiała podnieść głos, gdy cała reszta
skrupulatnie odwracała spojrzenia, obawiając się konsekwencji. Pokora służy
słabym, zaciętym – pewność.
Do nałożenia zostały mi jeszcze czarne,
skórzane rękawice. Patrzę w lustro o wyszczerbionej, srebrnej ramie, wiążąc na
czubku głowy ciasnego kucyka. W odbiciu widzę swoje współzawodniczki, ubrane
już w beżowe szaty z mnóstwem czarnych zdobień, wiązane z przodu i
podkreślające dziewczęce, smukłe sylwetki. Szaty Harpii z Holyhead – drużyny
dla prawdziwych dzikich kocic.
Muszę także przetrzeć po raz ostatni
wyścigową miotłę i chuchnąć na koniec trzonka, choć wiem, że to nie łut
szczęścia a zdolności przynoszą chwałę. Przedtem jednak uśmiecham się do własnych,
motywujących myśli. Żyję chwilą i żyję przekonaniem, że ten wieczór będzie
należeć do mnie. Znów odniosę zwycięstwo i okrążę cały stadion dwukrotnie, by
dokładnie pokazać widzom uwięzionego w uścisku, złotego znicza.
Gdzieś ponad nami stadion huczy od wrzawy
kibiców, niecierpliwie oczekujących na przedstawienie obu zespołów i
rozpoczęcie meczu. Ściany niemal drżą w posadach. Tysiące wiedźm oraz
czarodziejów pragnie ujrzeć starcie dwóch mocarnych tytanów z nadzieją, że
bilety o wartości kilkunastu galeonów dadzą im rozrywkę na długie godziny. Sama
też nie chcę, by pojedynek zakończył się po paru minutach. Ekscytacja musi
dosięgnąć zenitu!
– Mamy to. – Robię obrót na pięcie i
śmigam wzrokiem po twarzy każdej z towarzyszek broni. Podobają mi się iskry
widoczne w ich oczach. Są gotowe na ostrą rozgrywkę i, podobnie jak ja,
przeświadczone o wspólnym sukcesie. Nadchodził moment, by przeistoczyć
teoretyczną naukę w czyn i pokazać, kto tu rządzi. Okazujemy sobie wsparcie,
kładąc dłonie jedna na drugiej i wysoko wyskakując po odliczeniu do trzech.
– Idziemy – mówi kapitanka. Bierzemy
miotły i ustawiamy się w dobrze znanej kolejności: przywódczyni, szukająca,
pałkarki oraz ścigające. Jakkolwiek by nie było, wszystkie jesteśmy pierwsze i
zależne od dobrej współpracy. – Weźcie głębokie oddechy. Pora przedstawić się
innym…
Przestępujemy przez próg przebieralni i
idziemy słabo oświetlonym tunelem, miarowo pnącym się w górę. Im więcej kroków,
tym lepiej słychać kakofonię śmiechów, krzyków i rozmów; dosłownie miliard
cząsteczek dźwięku rozproszonych w powietrzu. Spiker donośnie oznajmia o naszym
przybyciu. Magiczne, białe kule, działające jak reflektory, skupiają się na
prostokątnej wnęce. Powoli wyłaniamy się z cienia, mrużąc powieki od nagłej
jasności. Nie ma jednak czasu na oswojenie się z przytłaczającą wielkością hali.
Natychmiast odbijamy się od murawy na Błyskawicach i Nimbusach, wykonując
popisowy układ i dokładając największych starań, by osiągnąć maksymalną
prędkość. W uszach słyszę nieprzyjemny świst wiatru, ale żołądek skręca się od
pysznej dawki szczęścia.
– Spójrzcie tylko! – ryczy prowadzący,
podjudzając publiczność do pisków i jazgotu. – Spójrzcie na naszą narodową
chlubę! Poznajecie?!
Większa część widowni, kibicująca
Harpiom, zaczyna skandować moje imię. Gwiazdorsko szczerzę zęby do obiektywów
aparatów, choć zaraz powracam do bojowej i stanowczej postawy. Marzę już tylko
o tym, by padły ostateczne instrukcje i wreszcie wypuszczono piłki. Wkrótce po
nas wychodzą pomarańczowi nieprzyjaciele – Armaty z Chudley. Butni, odważni wojownicy,
o których nigdy nie powiedziałabym, że są ciency i łatwi do zmiażdżenia. Na
gwizdek sędzi dwie siedmioosobowe grupy wlatują w centrum stadionu. Musimy
podać im ręce w hołdzie miłości do sportu i sprawiedliwego zachowania podczas
meczu. Nie zatrzymuję wzroku na żadnym z młodych mężczyzn, dopóki nie zauważam znajomej,
czarnej grzywy. Przez moment odczuwam łaskotki, lecz szybko chowam sentymenty,
pozwalając jedynie na chłodny, zdystansowany gest. Dziś definiuje nas słowo wrodzy.
– Otwieramy skrzynię! – krzyczy
rozentuzjazmowany czarodziej do obsypanej nagłaśniającymi zaklęciami różdżki. –
Przypominam zawodnikom, o co walczą. O WYJAZD NA MISTRZOSTWA EUROPY! Zegar
został uruchomiony! ZACZYNAMY!
Quidditch nie zna prawa do namysłu.
Trzeba działać szybko i korzystać z wiedzy, którą powinien posiadać każdy
znamienity gracz. Już od pierwszych sekund wzrasta ciśnienie. Jeśli ktoś się
zgubi – odpada i przegrywa. Dwie Harpie właśnie zdobyły dziesięć punktów,
przerzucając kafel przez jedną z trzech obręczy. Wystawiam do nich kciuka i
prędko powracam do poszukiwań. Złoty znicz jest niemal niedostrzegalny w
sztucznych światłach i na tle kolorowych ubiorów obserwatorów, zlewających się
w żywą masę barw. Dziękuję bogom za sokoli wzrok i zdolność wychwytywania
małych, znaczących szczegółów. Śledzę z ciekawością czyny szukającego z Armat,
z zadowoleniem stwierdzając, że nie zauważył jeszcze maleńkiej piłeczki. Mógłby
zastosować specjalny zwód, ale od czasów szkolnych nie daję się nabierać na
podobne sztuczki. Aspiruję na bycie mistrzynią. Póki przedstawienie trwa w
najlepsze, omijam graczy i złośliwe tłuczki, od wielu minut nie spuszczając
dyskretnej uwagi ze złotego ptaszka. Zachowuję bezpieczną przestrzeń, by w
razie koniecznej interwencji szybko przejąć władanie nad zniczem i zakończyć
mecz pięknym zwycięstwem. Spiker komentuje każdy ruch, dzięki czemu sama
kontroluję całe szaleństwo. Zawsze trzymam palce na pulsie – oto kolejna
domena, jaką powinnam wyryć na czole tych, którzy spróbują mnie prześcignąć
albo udowodnić, że w moich drobnych członkach wcale nie ma energii zdolnej do
przenoszenia gór.
Armaty odrobili zadanie domowe z
rozgrzewki. Rozkręcają się coraz bardziej, nabierając prędkości i odbierając
Harpiom piłki. Zerkam na tabelę punktów i ogarnia mnie wściekłość. Pięćdziesiąt
do dwudziestu dla oranżowych strzał. Gdybym schwyciła znicza, zakończyłabym
udrękę swojego zespołu, ale publiczność żąda widowiska. Nikt nie powróci do
domu wyczerpany i radosny, jeśli mecz potrwa niecałe pół godziny. Pochylam się i
udając skupienie, lecę w południową stronę boiska, pewna, że marchewkowy przeciwnik łyknie haczyk.
Obracam się przez ramię i widzę nieśmiało zakradającą się, jaskrawą plamę.
Widząc kątem oka przecinający pole tłuczek, gwałtownie skręcam w lewo; to samo
czyni drugi szukający. Niemal słyszę, jak publiczność wstrzymuje powietrze,
lecz nie udaje mi się załatwić gracza, bo w ostatniej chwili ktoś odbija
twardą, niewyobrażalnie mocarną piłką, ratując zawodnika przed bolesnym uderzeniem.
– Weźcie się w garść! – huczę do mijanych
ścigających. Kiwają z respektem głowami i szybują niczym głodne jastrzębie,
próbując odebrać przeciwnikom zbawiennego kafla. Niedługo potem zaczynają nam
wpadać bramki, co doprowadza Armaty do szału. Są źli i negatywnie nastawieni, wystawiają
pazur za pazurem. Wielka Brytania nie bez powodu nazywa ich tygrysami. Gryzą i
zadają cięte rany. Harpie kąsają i żądlą. Jad bywa śmiertelny.
Mijają godziny. Staję się odrobinę
zmęczona oczekiwaniem i postanawiam wreszcie zdobyć znicza. Pytam nawet o radę
kapitanki, która zgodnie przytakuje, twierdząc, że nie powinnam czekać.
– PATRZCIE! Widzę, czuję… wiem! VIGIER MA
ZNICZA NA CELOWNIKU!!! – wrzeszczy spiker. Czarodzieje tupią zaciekle o podłogi
trybun.
Istotnie, złotą piłeczkę mam tuż przed
nosem. I nikt mi jej nie odbierze. Wyciągam rękę do przodu. Dotykam już
gładkiej powierzchni…
– AN-TO-INETTE! AN-TO-INETTE!
Już prawie…
*
– Antoinette? – łagodny głos mojego ojca
przebija się delikatnie przez kurtynę snu. Czasem żądam od niego, aby był
bardziej szorstki, kiedy mnie budzi, jednak on uparcie twierdzi, że w wakacje
powinnam się wysypiać, bo mam tylko kilkanaście lat i nadal rosnę. Rozlepiam z
niechęcią powieki, tracąc ostatnie obrazy podświadomych marzeń i przecieram spocone
policzki kłykciami. Gdy odzyskuję zdolność patrzenia, zauważam biały sufit i ułamek
sterczącego ni to na korytarzu, ni to w progu, tatę.
– Co? – rzucam osowiale na powitanie,
spychając w bok kołdrę. Mimo otwartego na oścież okna, w pokoju jest duszno i
gorąco. Najcieplejsze angielskie lato od wielu, wielu lat. Codziennie żar leje
się z nieba strugami, a słupek rtęci uparcie rośnie.
– Dwunasta godzina. – oświadcza dobitnie
mój rodziciel. Więc wcale nie dba o zdrowie jedynaczki. Naciągam wielką
poduszkę na twarz, ale za chwilę ją strącam i siadam gwałtownie. Spuszczam nogi
na panele, podsuwając piętami puchowe kapcie.
– O rany, konie… – jęczę. Lipiec służył mi wczesnemu wstawaniu.
Ubiegałam nawet babcię, biegnąc skoro świt do stajni i zajmując się trzema
podopiecznymi. W sierpniu rozkwitła pogoda, a słońce okropnie mnie rozleniwiało
i odbierało wszelkie chęci.
– Nie martw się, Henry przyszedł rano.
Podał świeże siano i zmienił wodę – odpowiada tato. Jest przystojnym mężczyzną
o jasnych, rudawych włosach. Choć trochę łysieje, nadrabia proporcjonalnymi,
królewskimi rysami i intensywnie zielonymi tęczówkami, oraz, co najistotniejsze
w powłóczystości spojrzenia, a dziwne, jak na płeć męską – gęstymi rzęsami. Odziedziczyłam
urodę po nim. Dobrze, że linii Vigierów poskąpiono piegów, bo tych akurat nie
znosiłam. Pocałunki promieni, dobry
żart, czasem pokazywały się w okresie letnim na nosie, zimą bledły.
Wzdycham i opadam na rozbebeszoną
pościel.
– Jak to możliwe, że spałam tak długo? –
pytam.
– Antoinette… – Tato wstępuje na dywan i
wyciąga zza pleców dużą kopertę oznaczoną stemplem Hogwartu. – Przyszły
niedawno.
Przełykam głośno. W mojej głowie
pojawiają się trzy wyrazy. Standardowe Umiejętności Magiczne. I jeszcze jedno
hasło – wyniki.
– Idę wziąć kąpiel – mruczę, wstając z
łóżka.
Ojciec wygląda na całkowicie
zaskoczonego. Biedak naprawdę sądził, że rozerwę papier zębami i wskoczę mu w
ramiona, chwaląc się wysokimi notami.
– Zaraz – łapie mnie za bark – nie
zamierzasz otworzyć?
– Myślałam, że mnie wyręczysz… – Nie
kryję rozczarowania. Wolałabym, aby pierwszy dowiedział się o moich miernych
ocenach i wygłosił reprymendę. W quidditchu mogłam być odważna. W nauce byłam
najgorsza.
– Przestań burczeć jak dziecko – karci
tato, po czym kładzie list na komodzie, tuż obok otwartej skrzyneczki z
milionem proporczyków różnych drużyn sportowych. Pamiątki po licznych
wyjazdach. Bilety kolekcjonuję w specjalnym klaserze, a na prześcieradle mam
logo Harpii. – Wychodzę do ministerstwa. Muszę obejrzeć sprawozdania jakiegoś
żółtodzioba, który przeinaczył nazwę niemieckiego klubu miotlarskiego i nikt
nie może mu wbić do rozumu poprawnej wersji – wzdycha z politowaniem, próbując
zapiąć maleńkie guziki mankietów.
– Daj, ja to zrobię. Mam zręczniejsze
palce.
Lubię pewne tradycje, jakie mamy razem.
Często wyręczam tatę chociażby w wiązaniu krawatów. Lubię też zapach jego
służbowych, białych koszul, które co wieczór pierze i prasuje babcia.
– Dziękuję, skarbie. – Dostrzegam w
oczach rodziciela pewne zdenerwowanie, szybko zastąpione przez wdzięczność i
miłość. – Uporasz się do wieczora z otwarciem koperty? – pyta.
Kieruję źrenice ku górze i prycham.
– Miłego dnia w pracy.
Po odejściu taty postanawiam zaścielić
tapczan. Niedbale wygładzam zmarszczenia i narzucam na całość wrzosowy pled.
Później zbiegam ze schodów i wpadam do kuchni. Mieszkamy w jednorodzinnym,
typowo wiejskim domu, ulokowanym na Zielonym Wzgórzu. Wokół posiadamy
niezliczoną ilość źródełek, lasów i pól. Miejsce zdecydowanie piękniejsze od
zatłoczonego Londynu, gdzie czarodziejska krew traci na znaczeniu.
Babcia akurat kroi czarami warzywa.
Kawałki same wskakują do miski, jakby cieszyły się, że zostaną zjedzone. Kiedy
byłam dzieckiem, pomagałam robić sałatki, lecz musiałam używać noża
zaczarowanego w taki sposób, aby ostrze nie kaleczyło niezdarnych, dziecinnych
łapek.
– Cześć – cmokam usiany płytkimi
zmarszczkami policzek i wyciągam z szafki szklaną miskę. Pojemniki z płatkami,
stojące na kredensie, wyjątkowo nie wydają mi się zachęcające. Zbożowe,
czekoladowe, z cynamonem… truskawkowe kuleczki?
– Obiad za godzinę – ogłasza babcia.
Odkładam puste naczynie i siadam przy
stole.
– Nie jestem wcale głodna…
Starsza kobieta doprawia warzywa pieprzem
i intensywnie pachnącymi ziołami. Patrzy na mnie zza opadających na czubek nosa
okularów, uśmiechając się sekretnie. Mona
Lisa, znająca wszystkie sekrety wnuczki.
– Jesteś kłębkiem nerwów – zauważa
słusznie.
– Martwię się tymi głupimi wynikami –
przyznaję niechętnie. Nigdy nie zdradzam przed ludźmi obaw, ale babci ufam. Od
ponad piętnastu lat z powodzeniem zastępuje mi matkę. – Te egzaminy… napisałam
je fatalnie. – Marszczę brwi. – Wkurzę tatę i znowu się pokłócimy.
– Frank cię kocha. Wie, że wolisz sport
od ślęczenia nad kajetami.
Miło z jej strony, że próbuje mnie
usprawiedliwiać.
– Z demonami trzeba walczyć, An. Idź na
górę i zdecydowanym ruchem otwórz kopertę! Inaczej zje cię stres i zmarnujesz
dzień. A ten zapowiada się wyjątkowo.
Patrzę na posiwiałego anioła stróża.
– Pokaż samej sobie, że jesteś dzielna –
dodaje zachęcająco. – Po trzynastej postawię tu obiad – puka w obity ceratą
blat – i wymagam, żebyś zmiotła z apetytem sporą porcję.
Kiwam głową. Jestem Antoinette Vigier, a
nie jakąś tam szarą, słabą myszką! Zrywam się ze stołka i wbiegam na stopnie,
nie żałując werwy. Nagły przeciąg w moim pokoju sprawia, że delikatna, lekka
koperta opada jak listek i ląduje w wąskiej szczelinie pod szafą. Opadam na kolana,
wciskając spłaszczoną dłoń w ciasną wnękę i przytulając skroń do drewnianych
odrzwi. Gdzieś z kąta dobiega mnie ciche, prześmiewcze pohukiwanie. Mała, szara
sówka kpi z moich poczynań.
– Twoje nieocenione wsparcie, Anastazjo.
– Odgarniam na bok grzywkę i bębnię opuszkami po podłodze, próbując wyczuć
papierową fakturę dokumentu. Mam! Ale wcale nie wiem, czy chcę go wyciągać.
Powinnam obmyślić strategię albo porwać list na strzępy i zrzucić winę na
babcine koty, wylegujące się leniwie na trawie. Komediodramat.
Śmieję się cicho, wysuwając spod mebla
kopertę. Zdmuchuję kurz i gładzę pieczęć magicznej akademii z czterema herbami.
Widok maleńkiego lwa na czerwonym tle dodaje mi otuchy. Wyniki to nic. Przede
mną jeszcze dwa lata nauki. Poprawię stopnie. Poprawię…
Podważam sklejone wieczko paznokciem i
niepewnie wyjmuję zamieszczoną w środku papeterię. Show must go on.
Perspektywa
Antoinette
*
Złote tęczówki w ciepłym świetle świec
nabrały demonicznego blasku. Powoli przemierzały przez artykuł „Proroka
Codziennego”, momentami zanikając pomiędzy dwoma gniewnie zmrużonymi powiekami.
Młody mężczyzna długo po przeczytaniu tekstu wpatrywał się w ruchome, kolorowe
zdjęcie, wciśnięte pomiędzy dwoma kolumnami druku, opuszkiem palca muskając
miniaturową postać. Jego oczy znacznie złagodniały, gdy zaczął badać szczegóły
fotografii przedstawiającej dziewczynę odzianą w strój do quidditcha. Rzadko
wyłapywał jej uśmiech pomiędzy setkami uczniów. Dzięki staremu wydaniu gazety
miał go pod dostatkiem. Od przeszło dwóch miesięcy ukrywał dziennik pod
materacem, niekiedy po prostu wyjmując go i otwierając na trzydziestej stronie
w dziale poświęconym szkolnym nowinkom. Tłusty druk zdradzał tytuł, który
wzbudził zachwyt całej społeczności magicznej.
ZGARNĘŁA NAGRODĘ MINISTRA MAGII, TYDZIEŃ PÓŹNIEJ
PODPISAŁA KONTRAKT Z HARPIAMI Z HOLYHEAD!
Niespełna szesnastoletnia uczennica Hogwartu,
Antoinette Vigier, posiada niezwykły talent, jaki dzisiaj możemy porównywać z
geniuszami największych sportowców! Młoda czarownica w ciągu czterech lat
poprowadziła swój dom, Gryffindor,
do piętnastu zwycięstw, co czyni ją prawdziwą rekordzistką. Łapie znicze jeden
za drugim! Na początku czerwca br. odbył się upamiętniający apel. Szkolny
dziedziniec zaszczycił swą obecnością sam Minister Magii, wręczając nastolatce
złotą statuetkę ze zniczem o rozłożonych skrzydłach (zdjęcie na stronie dalej,
projekt hinduskiego złotmistrza wyceniony na trzysta galeonów). Antoinette
szybko zainteresowały się media i prestiżowe drużyny sportowe. Ostatecznie
podpisała kontrakt z Harpiami z Holyhead, obowiązujący ją do wstąpienia do
zespołu tuż po zakończeniu szkoły. Przypomnijmy, że obecna szukająca, Heather
Leaf, odchodzi za dwa lata na emeryturę.
Chłopak złożył gazetę i wcisnął mocno w
skrytkę.
Przyszłość rysowała mu się w bardzo
wyraźnych konturach; nie miał żadnych wątpliwości, jakich kolorów użyć, by
wypełnić puste pola. W ciągu najbliższego roku miał wystawić cierpliwość na
próbę, ale i cieszył się z mnóstwa czasu na dopieszczenie całego planu i powolne
wdrażanie spisku w życie. Nad przeciwnościami losu nie kontemplował. Posiadał
wystarczający autorytet, by radzić sobie z wszelkimi problemami lub… kazać
komuś, żeby zlikwidował takowe za niego.
Uniósł spoczywającą na stoliku obok różdżkę.
Chwilę obracał ją powoli i bez namysłu. Od kilku tygodni ćwiczył zawzięcie
rozmaite zaklęcia, bynajmniej niezaczerpnięte z podręczników dla młodocianych
adeptów magii. Robił to dla zabawy i z czystej ciekawości.
– Inlusion
– wyszeptał, nieznacznie kręcąc nadgarstkiem. Z końca różdżki wypłynęła czarna
mgła i uformowała się w syczącego węża. Wystarczyło inne wyobrażenie, a fantom
przybrał kształt wielkiego, warczącego wilka. Widok ten zadowolił czarodzieja,
który nakazał zwierzęciu usiąść. Zjawa wykonała polecenie, obnażając kły, a po
dziesięciu sekundach stopniowo zanikła. Chłopak zdmuchnął z narzędzia do
czarowania pojedynczą, ciemną nić mgły i odłożył go na miejsce. Nie będzie
potrzebować żadnych formułek, kiedy przejdzie etap inicjacji i stanie się…
Przez jego serce przepłynęła fala nagłego
bólu. Chwycił się za lewą stronę klatki piersiowej i gwałtownie wstał.
Delikatne kłucie przeradzało się w prawdziwie drażniący ucisk, zdolny powalić
silną oraz zdrową osobę. Oparty plecami o hebanową kolumnę łoża, zacisnął wargi
i zaczął intensywnie myśleć o jednym imieniu: Silver. Wkrótce nieprzyjemna dolegliwość odeszła, a czarodziej
przymknął powieki i uśmiechnął się. Jedyna komunikacja, na jaką mogli sobie
pozwolić, działała. I z pewnością
zostanie mądrze wykorzystana.
Tydzień
wcześniej
Rozjuszone podmuchy zimnego powietrza
uderzały o skalne ściany jaskini. Przez liczne szczeliny wydobywały się
przeciągłe świsty, przypominając jęki konających ludzi. Sama wnęka miała niskie
sklepienie, ale była tak długa, że światło dzienne docierało jedynie na kilka
stóp w głąb. Dalszymi zakątkami władał mrok.
– Ta kryjówka jest dla ciebie
odpowiednia?
– Każda kryjówka jest dobra, dopóki wiemy
o niej tylko my, Septimie – uściślił siedzący
pod ścianą chłopiec. Twarz ukrył w zacienieniu, jednak jego blade i szczupłe członki
były dobrze widoczne.
Septim stał przy samej krawędzi wysokiego
klifu i patrzył obojętnie w dół, wprost na błyszczące od słonej, morskiej wody
skały. Dzień był spokojny, a okolica martwa i pozbawiona oznak życia. Nawet
mewy nie krążyły wokół ze znajomym krzykiem.
– W takim razie słusznie przyniosłem ci nowe
ubranie i koc – spostrzegł, po czym odwrócił się ku mieszkańcowi groty.
Wyciągnął różdżkę i wyczarował kilka ognistych kul, lewitujących leniwie w
powietrzu. – Będą płonąć przez wiele godzin. Ogrzej się. Możesz złapać je w
dłonie, nie parzą.
Nastąpiła cisza.
– Silver?
– Tak? – wychrypiał tamten w odpowiedzi.
– Nie będę mógł cię odwiedzać przez
resztę ferii. Istnieje coś takiego jak… powiedzmy… wykaz teleportacji. I tak
ryzykowałem, przybywając tu po raz drugi. Zobaczymy się po moim powrocie do
Hogwartu. Nie chcę cię jednak zostawiać bez niczego… – Septim podszedł do
tajemniczego młodzieńca i przycupnął obok niego. – Daj mi rękę.
– Co chcesz zrobić? – zapytał nieufnie
Silver. Nie uzyskał odpowiedzi. Septim ujął chude przedramię i wypowiedział
szereg dziwnych słów, brzmiących niczym długa modlitwa. Kiedy przerwał, przez
skórę ich obu przebiegł czerwony, jaskrawy punkt, trafiając aż do serc.
– Czułem to…
– Dzięki temu będziesz mógł mnie wezwać w
wyjątkowych przypadkach. Mówię serio, bracie. TYLKO wyjątkowych – odparł.
– Wezwać? Mam pstryknąć palcem i będziesz?
– zawołał z lekką kpiną Silver.
Czarodziej nie dziwił się, że chłopiec
wykazuje złość. Przebywał w tych okropnych warunkach sam od wczesnej wiosny,
marznąc i pożywiając się nienależycie.
– Dokładnie. Działanie obustronne, więc
możemy za niedługi czas spróbować. I pamiętaj… z tym nie ma żartów.
– Nie martw się. Nie spocznę, nim nie
pozbędziemy się tyrana – rzucił
twardo i przyciągnął jedną z płomiennych kul, tuląc ją czule do zziębniętego
ciała.
*
Przypominała pędzący wiatr w zielonych
warkoczach lasów liściastych. Jej smukłe łydki, opięte białymi bryczesami, były
przyciśnięte z całych sił do boków karej klaczy, galopującej po złotych
bezdrożach angielskich, naświetlonych słońcem łąkach. Czarna grzywa konia
tańczyła jak chmara setek rozdygotanych os, zaś kosmyki lśniących blond włosów Antoinette,
wydostające się spod ciasno splecionego kłosa, przypominały jednocześnie pęki
żyta i snopy porannego światła.
Często porzucała troski i rozkoszowała
się jazdą, zatracona i rozmiłowana bez pamięci w wielkiej pasji. Czasem zwalniała
tempo do spokojnego kłusa i wyruszała nad rzekę, gdzie zeskakiwała z gracją z
końskiego grzbietu i siadywała na kamiennym brzegu, mocząc zmęczone stopy w
chłodnej, przejrzystej wodzie. Tam zapominała o tym, że cuchnie potem swoim oraz
zwierzęcym, i pogrążała się w samotnych rozmyślaniach.
Pan Vigier przed dekadą wykupił piękne
ziemie wraz ze stadniną koni i wynajął parobka, nauczającego Antoinette sztuki
konnej, a ponadto opiekującego się zwierzętami przez cały rok, gdy dziewczyna
przebywała w zupełnie innej części Wielkiej Brytanii. W wakacje nastolatka
powracała do domu i rzucała się w wir hippiki, pragnąc bez smutku i nostalgii
przetrwać dwumiesięczny okres bez quidditcha. Tylko w zainteresowaniach umiała
odnaleźć ostroję. W sercu miała dzikość, w oczach złośliwą iskrę – ale gdy
zajęła się sportem, magicznym lub mugolskim, jej duszę wypełniała szczera radość;
tym samym zmieniała się także w wyciszoną, skupioną na celach personę.
Po odpoczynku i wrzuceniu do strumyka kilkudziesięciu
maleńkich kamyczków, wyciągała nogi z wody i pozwalała im wyschnąć na słońcu.
Potem wciągała skarpetki, zakładała czarne, ubłocone sztyblety i wracała do
domu spacerem, idąc tuż obok konia lub układając się na jego rozgrzanym ciele.
Tak płynął dzień za dniem. Obojętniała na inne aktywności, ograniczając do
minimum pomoc babci, która wszystkie czynności załatwiała paroma praktycznymi
zaklęciami. Nad ranem, gdy słońce jeszcze niedostatecznie ogrzało ziemię i nie
wzeszło wysoko, Antoinette wymykała się do stajni, czyściła boksy, dosypywała
paszy i dolewała wody podopiecznym. Po szybko zjedzonym śniadaniu i prysznicu
znów wychodziła, spędzając przy koniach czas do późnego popołudnia. Szła na
obiad, a nie połknąwszy dobrze ostatniego kęsa – ponownie wyfruwała przez
frontowe drzwi. Minuty bezlitośnie upływały, a około wieczora niechętnie
wracała na stałe do chłodnych czterech ścian, wypijała kakao przyrządzone przez
babkę i oglądała z ojcem nudne programy rozrywkowe w mugolskiej telewizji. Gdy
szła spać, wkraczała w znaną tylko sobie krainę marzeń, wplątując palce w
długie włosy i rozkoszując się powiewem nocnego wiatru, dostającego się przez
uchylone okno... Doceniała sielską i spokojną egzystencję, choć brakowało jej
momentami gwarnego Hogwartu i związanej z quidditchem adrenaliny. Tam była
gwiazdą sportu, a na Zielonym Wzgórzu – przeciętną szesnastolatką. Nie lubiła
przeciętności; lubiła bycie kimś.
W dzień odebrania wyników z egzaminów,
wieńczących piąty rok wytężonej nauki,
była oblepiona nerwami. Szybko powróciła do domu po krótkiej przejażdżce i
czekała z niecierpliwością na ojca, gniotąc w ręku świstek z ocenami. Wciąż
patrzyła na zegar. Szeroka wskazówka nieubłaganie zbliżała się do siódemki.
Przyrządzona przez panią Ursulę pieczeń nie tylko przyciągnęła koty do kuchni,
ale także zapachem zwiastowała rychłe przybycie jej syna.
– Rozłóż talerze, bezczynnym siedzeniem nic
nie zmienisz – rzuciła starsza kobieta w stronę wnuczki. – I przygarb się
trochę, bo pękniesz od tego spięcia – dodała ze śmiechem.
Dziewczyna niechętnie opuściła kanapę i
wkroczyła do sąsiedniego pomieszczenia. Wyjmowała z szuflady sztućce, kiedy w
salonie rozległ się trzask, oznajmiając o aportacji pana Vigiera.
– Jestem! – zawołał, z niegłośnym hukiem rzucając
teczkę obok kominka. Antoinette zastygła w bezruchu, przeczuwając, że zaraz
zacznie być wypytywana o rezultaty kilkudniowych zmagań z trudnymi testami. –
Ale młyn w robocie. Ledwo uniknąłem siedzenia w biurze do nocy. – Mężczyzna wpadł
do jadalni i nalał sobie z dzbanka cytrynowej lemoniady, którą pani Ursula w
letnie dni przygotowywała do posiłków. – I jak tam, moja panno? – spytał,
patrząc na córkę. – Zadowolona?
Antoinette przygryzła wargę i sięgnęła do
kieszeni spodenek po zmaltretowaną kartkę. Wyciągnęła rękę w kierunku ojca,
jednak ten pokręcił przecząco głową.
– Nie musisz ich pokazywać – powiedział z
błyskiem w oku.
– Nie? – nadzieja w głosie młodej
czarownicy była boleśnie słyszalna.
– Tak się składa, że… – pan Vigier
odsunął krzesło od stołu i usiadł, luzując węzeł krawatu – …że twoje wyniki
były bardzo słabe, wobec czego otrzymałem ich kopię oraz wezwanie do szkoły
poświadczone przez dyrekcję. Będę musiał osobiście podpisać jakieś świstki, bo
skoro chcesz nadal być uczennicą Hogwartu, zostaniesz zobowiązana do odbycia dwóch
sprawdzianów poprawkowych. Dwóch, Antoinette. Wykorzystasz cały limit. – Uniósł
wysoko brwi.
Dziewczyna otworzyła usta w niemym
wyrazie zdziwienia.
– I mówisz to tak spokojnie? I dopiero
teraz? – wyrzuciła z irytacją, gdy pierwszy szok minął.
Mężczyzna skinął głową.
– Czułem, że się trochę przejmiesz.
Dlatego nie pisnąłem ani słowa, żebyś w strachu przemyślała sprawę – odparł poważnie.
Oboje wymienili spojrzenia. Antoinette
była zażenowana sytuacją.
– Poprawię się – burknęła, spuszczając
wzrok.
– Wspaniale. Kiedy obiad?
***
Pierwsza <333
OdpowiedzUsuńJak zawsze <3
UsuńPrzeczytałam ^^.
UsuńOgólnie rozdział bardzo fajny, obfity w zmienne perspektywy i opisy, które tak uwielbiam ^^. Niestety jednak ten pierwszy kawałek wypadł dość blado na tle innych. Może to dlatego, że raziła mnie ta narracja w czasie teraźniejszym, której bardzo nie lubię, zwłaszcza, kiedy jest połączona z narracją pierwszoosobową. W każdym razie, ucieszyłam się widząc, że reszta opowiadania jest pisana normalnie, bo już się bałam, że całą narrację zmienisz na pierwszoosobówkę z czasem teraźniejszym, a to mogłoby uczynić lekturę nieco męczącą. Swoją drogą, napis "perspektywa Antoinette" chyba powinien być nad tą perspektywą, aby czytelnik był uprzedzony wcześniej o zmianie narracji, bo z początku nie wiedziałam, o co chodzi.
Styl pisania pierwszej wersji jakoś bardziej mi się podobał (w sensie, narracja). Ale! Opis snu wyszedł całkiem fajnie. I w ogóle opisy, których było dużo i były dobre. Podobnie jak całe zarysowanie postaci An. Ukazałaś jej zamiłowanie do quidditcha i koni (choć zawsze nieco ubolewałam, że woli sport niż naukę, bo dla mnie to kompletnie nie do ogarnięcia) oraz pokazałaś jej ojca oraz ich relacje. Ogólnie zauważam (zresztą pamiętam z pierwszej wersji), że An i jej ojciec mają dobre relacje i nawet jeśli mężczyźnie jest nieco przykro, że córka miała słabe wyniki egzaminów, to na pewno ją kocha. Zawsze podobało mi się to, jak opisujesz ich wzajemne stosunki.
Pojawia się też Septim, który z jakiegoś dziwnego i niezrozumiałego (dla mnie) powodu interesuje się An i nawet czyta artykuł na jej temat. Tym razem wcześniej wprowadziłaś jego i Silvera i zarysowałaś, że knują oni coś podejrzanego. Jestem taka ciekawa, co oni kombinują i czym ma się stać Septim, skoro czeka go jakaś inicjacja (zgaduję, że to było w prologu)? Za Silverem nie przepadałam w pierwszej wersji, ciekawe, jak będzie teraz. Moim ulubieńcem z męskich postaci był zawsze Simon i wprost nie mogę się doczekać jego pojawienia się.
Naprawdę tajemniczo się zaczyna. Ogólnie rozdział, pomijając fragment w czasie teraźniejszym, bardzo mi się podobał i widzę, że jest inny niż w pierwszej części :). Bo pierwsze rozdziały pierwszej wersji choć były fajne, to jednak miały sporo wątków, które niespecjalnie pasowały. Jestem ciekawa, jak będzie dalej i mam nadzieję, że się nie gniewasz za ten komentarz. Naprawdę nie chciałam cię nim urazić.
Urazić? Bez przesady, po prostu napisałaś, że nie podoba Ci się narracja i zmienianie punktów widzenia. Szkoda, bo akurat w tej nowej wersji Gryfonki chciałam się twórczo wyżyć i pobawić różnorako, jakkolwiek to brzmi. Plus dla mnie to super ćwiczenie tak naprawdę. Gdybym miała możliwość, na pewno również wybrałabym talent do quidditcha niż do nauki, dlatego się wcale Antoinette nie dziwię. Latanie musi być ekscytujące, musi również dawać wielką satysfakcję. Zresztą nie chciałam perfekcyjniej bohaterki, która jest we wszystkim dobra... An ma wiele wad i tyle. Frank i Antoinette to zgrana para. Są ze sobą zżyci, zresztą dla dziewczyny to jedyny rodzin, jakiego ma (i tutaj matka ją porzuciła). Co do przyrodnich braci, nic nie mogę zdradzić, bo pewnie jeden szczegół wydałby zbyt wiele informacji. Ale cierpliwości, kawałek po kawałku tajemnica się będzie budować i później rozwiewać. Całuję ;*
UsuńDruga :)
OdpowiedzUsuńJuż jestem :)
UsuńRozdział bardzo mi się podobał:)
Lubię bardzo opisy meczy, bo można wyczuć w nich adrenalinę. Ja sama miałam trudności z ich opisywaniem, jestem zaledwie szarą myszeczką w porównaniu z tym, jak Ty opisałaś to starcie w tym rozdziale. Niemal czułam, że tam jestem, że razem z Antoinette jestem w tym pięknym śnie. Nie dziwię się dziewczynie, że ma słabe wyniki, skoro swoją pasję oddała spotrowi. Dobrze, że ojciec nie jest na nią zły. Niektórzy rodzice naciskają na naukę, mówiąc tym, że w sporcie nic się nie osiągnie. widać, że Frank jest wyrozumiały i pochwala decyzje swojej córki.
Zastanawia mnie ta dwójka tajemniczych chłopaków. Silver i Septim. Sądzę, że któryś z nich ma coś wspólnego z tą inicjacją z Prologu. No i to zainteresowanie dziewczyną. Pewnie chodzi o tą nagrodę dla niej. Będą pewnie mieli coś wspólnego z jego kradzież.
Pozdrawiam i czekam niecierpliwie na ciąg dalszy ;*
Trzecia :D Nadal podium
OdpowiedzUsuńKurczaki. Co tu powiedzieć? Hm... Jej, no podobało mi się, cóż tu dużo mówić. Co prawda nie jestem pewna, czy fragment z meczem Quidditcha był snem czy przyszłością An, ale to pewnie się wyjaśni. Ciekawa jestem spisku Septima i Silvera. Hm... No. Czekam na kolejny rozdział.
UsuńPS. Pod prologiem też zostawiłam komentarz :)
Też chciałabym mieć takiego ojca!!! Ja bym miała trwający cały dzień wykład, oraz wypominanie wpadki do końca życia...
OdpowiedzUsuńRozdział miły, przybliża nam główną bohaterkę,jej rodzinę,oraz przyzwyczajenia. No i jest oczywiście Septim i Silver tak samo tajemniczy i mroczni, a nawet bardziej.
Przepraszam za krótki komentarz i możliwe błędy, ale mam mocne zapalenie spojówek i ledwo widzę monitor komputera.
Pozdrawiam, Artemis
Cześć ;)
OdpowiedzUsuńObiecałam, więc jestem i postaram się wypracować sensowny komentarz, chociaż palce mnie już dzisiaj bolą od pisania xd :)
Rozdziały, zaległości, szkoda gadać ...
Wracając do tematu rozdział bardzo mi się podobał. Tak czytam, czytam od początku o meczu i normalnie myślę, że tu jakieś wielkie realne Mistrzostwa, a tu tylko sen ! :(
Żeś mnie zgasila Ci powiem ^^
Antoinette jest naprawdę bardzo utalentowana. 15 zwycięstw i sam Minister Magii z nagrodą o.O Kurczaczki, gratuluję ^.^
Septim i Silver nie wyglądają na dobrą stronę mocy xd Pewnie będą chcieli zrobić dziewczynie coś złego. No, ale w każdym opowiadaniu musi być ten "niegodziwy" ;)
No, nieźle! Tata Antoinette jest bardzo wyrozumiały o.O Cholera, corka ma się stawić na dwie poprawki, dostaje list z takim wesołym powiadomieniem, a zachowuje się tak spokojnie! Toż, co ja bym oddala, żeby moja Mama taka opanowana była xd ;p
Haha, mieszkają na Zielonym Wzgórzu ^^ Normalnie, jak Ania Shirley :)
Widać, że dziewczyna bardzo kocha konie. Lubie, jak ludzie mają takie podejście do zwierząt. Ogólnie rozdział genialny ♥
Czekam z niecierpliwością na drugi rozdział, życzę weny i pozdrawiam ^^
PS. Mam pytanko. Jak zrobiłaś tą Swoją "Księgę Czarów"? :)
Bardzo mi się to podoba, a nie wiem, jak to wyczarowac ^.^
PS2. Zapraszam do siebie ♡
Fantastyczny mecz z punktu widzenia Antoinette był jak wspaniały sen, który ma duże szanse się spełnić.
OdpowiedzUsuńI cóż to straszny spisek? Jeśli chodzi o Septima z tego co pamiętam, jest on ze Slytherinu. I kim jest ten tajemniczy Silver?
Co do wyników Antoinette, to nikt nie jest we wszystkim dobrym. Ona jest lepsza w sporcie, ale zawsze mimo wszystko można mieć nadzieję, że wcale nie jest tak źle jak się to wydaje. Chyba, że zna się już oceny.
I bardzo zazdroszczę jej tego Zielonego Wzgórza, pewnie tak tam spokojnie i przyjemnie... Ale się rozmarzyłam :]
Czekam na następny i Pozdrawiam :)
Droga Shy,
OdpowiedzUsuńWspaniale wprowadziłaś mnie do świata zbuntowanej dziewczyny. Nie tylko po jej śnie można wywnioskować, że jest energiczną dziewczyną, lubiącą być w centrum zainteresowania. Nie zdziwiłam się kiedy ojciec Ann oznajmił, że będzie ona musiała pisać poprawki. Nie ma ludzi idealnych, a ty doskonale odzwierciedliłaś to w tym rozdziale. Niektórzy są lepsi w nauce, inni w sportach. Tak bywa. Akcja przybrała doskonałe tempo, kiedy opisywałaś zdarzenia z życia Ann. Widać, że dziewczyna ma pasje, i chce przeżyć życie razem z nimi. Kiedyś moim marzeniem było zamieszkanie w cichej okolicy, teraz wolę gwar i chaos. Lubię gdy coś się dzieje, a i nuda nie zabiera mi pełnego wrażeń życia.
Zastanawiam się kim jest Septim i Sliver. Nie czytałam poprzedniej wersji gryfonki, dlatego też nic nie wiem o tej dwójce. Mam nadzieję, że dowiem się o nich co nieco, w kolejnych rozdziałach.
Życzę dużo weny, oraz zapału do dalszej pracy. :*
Na dobry początek, chciałabym Cię najmocniej przeprosić, nie skomentowałam Prologu, ponieważ wyjechałam akurat na wakacje i dopiero dzisiaj wróciłam, a pierwsze co zrobiłam, kiedy wreszcie udało mi się dorwać do laptopa (którego rodzice nie pozwolili mi zabrać ze sobą, bo "wakacje to wakacje") to zajrzałam na Gryfonkę. Dlatego też, nie myśl, że o tobie zapomniałam, choć za to spóźnienie należy mi się niezły ochrzan.
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że tym razem będziesz pisać historię An w pierwszej osobówce i muszę przyznać, iż wychodzi Ci ona równie dobrze jak trzecia ^^ Co prawda, kiedy czytałam ten rozdział czasy nieco mi się pomieszały, to jestem bardzo pozytywnie nastawiona do tej wersji, uwielbiam tę perspektywę, a twój nieziemski styl dodaje jej kolorów, widać, że chcesz nam ukazać wiele szczegółów, które pominęłaś w poprzedniej wersji, takich jak np. historia Silvera oraz Septimusa i oby było ich jak najwięcej <3
To ja może zacznę od prologu, który jest godny poświęcenia mu większej uwagi ^^ Tradycyjnie akcja rozgrywa się pod koniec czerwca, prawdopodobnie Septim zadbał o edukację An i nie pozwolił aby zapuściła się w nauce :D Współczuję dziewczynie, musiała stawić czoło zupełnie obcej mocy, o której nie miała pojęcia, nie wiedziała że jest częścią gry kogoś, kogo niegdyś uważała za swojego najlepszego przyjaciela, nie wiedziała, że ten ktoś chciał ją zniszczyć.
Ta scenka na polanie łudząco przypomniała mi zakończenie drugiego sezonu Pamiętników Wampirów, a mianowicie odcinek w którym Elena dobrowolnie oddała się w ręce Klausa (i w sumie cieszyłabym się, gdyby wtedy zginęła). Ciekawi mnie jednak, czyją twarz skrywało pięć kapturów, kim są te trzy osoby? Bo dwa miejsca niewątpliwie są przeznaczone dla Silvera i Septima.
Chcąc chronić bliskie osoby, An wykazała się wielką odwagą, podziwiam ją za poświęcenie dla rodziny, ale pewnie nie miałaby innego wyboru, Blake dorwałby ją prędzej czy później. Zastanawiam się, do czego właściwie potrzebny jest mu ten rytuał. Nieśmiertelność chyba odpada, jeden już próbował i skończył w grobie, myślę, że Septim nie jest na tyle głupi, aby brać przykład z Voldzia.
aaaaaaaaa <3 uwielbiam Florence + The Machine, a już w szczególności Seven Devils, sama często wykorzystuję ją jako motyw muzyczny w swoich historiach, muszę przyznać, iż nadaje Gryfonce niesamowity klimat ^^
Podziwiam Antoinette za to iż w Quidditchu nie ogranicza się tylko do murów szkoły, a rozwija swoją pasję. Frank powinien być z niej dumny, może i jego córka nigdy nie zawitała do domu z wybitnym, ale w wieku szesnastu lat podpisała kontrakt z drużyną Harpii!
UsuńZazdroszczę jej tego sukcesu, chciałabym znaleźć się razem z nią na boisku, poczuć ten dreszczyk emocji, jednak nigdy nie wzięłabym udziału w grze, nienawidzę WF-U oraz sportu, ale Quidditch lubię i lubię o nim czytać i pewnie odważyłabym się wsiąźć na miotłę, ale znając życie byłabym straszną łamagą :D
Nie dziwię się Antoinette że denerwowała się tymi egzaminami, kto je w ogóle wymyślił? Choć podziwiam dziewczynę, iż w ogóle udało jej się zasnąć, kiedy ja miałam ogłoszenie wyników egzaminów gimnazjalnych od samego rana koczowałam na necie :) Lepiej być dobrym w jednej rzeczy i warto się jej trzymać, niż być prymusem we wszystkim i nie mieć z tego żadnej frajdy, poza tym, lubię An właśnie za to, iż nienawidzi nauki i jest zwyczajną dziewczyną, kochającą Quidditch i konie :)
Mówiłam już że uwielbiam babkę Ursulę? Jest postacią poboczną i pewnie nie odegra w opowiadaniu zbyt dużej roli, ale strasznie fajnie się o niej czyta. Na Zielonym Wzgórzu panuje bardzo przyjemna atmosfera, którą domownicy zawdzięczają głównie sędziwej kobiecie. Podziwiam ją, że po odejściu matki Antoinette, zajęła się wnuczką, stworzyła jej prawdziwy dom i wspierała Franka.
Frank chyba niepotrzebnie straszył Antoinette, która i tak nie przejmuje się swoimi wynikami :D Nie są dla niej aż tak ważne, bo w końcu bez względu na wszystko ma już zapewnioną świetlaną przyszłość. I szkoła ma chyba obowiązek informować rodziców o beznadziejnych ocenach dzieci albo o innych przypadkach np. za czasów Harry'ego informowano państwa Weasley o wybrykach Freda i George'a itp. :)
Wybacz, że komentarz jest taki chaotyczny (i w dwóch częściach) ale blogspot coś mi dzisiaj szwankuje :(
Pozdrawiam;*
Jestem pod wrażeniem. Zwłaszcza początku. Czytałam jak oczarowana, bo jeszcze nigdy nie spotkałam się z opisem ,,profesjonalnego'' meczu. Wpierw pomyślałam, że An jest już dorosła, ale okazało się, że to tylko sen. Sen o jej przyszłości ;) Naprawdę fajnie to przedstawiłaś.
OdpowiedzUsuńJestem zaskoczona, że dziewczyna była tak wychwalana, już chciałam nawet napomknąć, że coś za dobrze jej idzie, ale na szczęście pojawiła się sprawa z sumami, które poszły jej naprawdę źle. No cóż, nie można być dobrym ze wszystkiego ;)
Fajna też była wstawka z braćmi, zawsze te sceny wydają mi się ciekawe i magiczne. Po raz kolejny bardzo żal mi Silvera. Życie w takich warunkach musi być ciężkie. Nie mogę się doczekać większej ilości fragmentów o jego postaci <3 No i o Simonie ;)
Cieszę się, że pojawiła się lubiana przeze mnie babcia Ursula. Bardzo mi się także podobał opis jazdy konnej. Świetnie ukazujesz pasję An.
Pozdrawiam i życzę niegasnącej weny :)
Jejuuu! Jestem pod wielkim wrażeniem, naprawdę! Dodaję twojego bloga do linków i mam nadzieję, że będziesz częściej dodawała rozdziały ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę weny ;)
A, właśnie ;) Mam pytanko: oglądasz może serial Glee? Bo Diana Argon, którą masz w szablonie jest znana głównie z niego ;)
UsuńCieszę się, że reaktywowałaś bloga, ponieważ szczerze mówiąc, bardzo nie lubię nadrabiać :) Dlatego spadłaś mi, że tak się wyrażę, z nieba.
OdpowiedzUsuńNie czytałam poprzedniej wersji, więc jestem totalnie zielona jeśli chodzi o fabułę. Znam ją jedynie z opisu, dlatego wybacz, jeśli w czasie czytania kolejnych notek będę pytała o kwestie dla ciebie oczywiste.
Podobała mi się akcja ze snem o przyszłości, to było bardzo pomysłowe. Uwielbiam lekkie pióro, które ty niewątpliwie posiadasz.
Oj, biedna Antoinette z tymi sumami, chyba nikt nie lubi poprawek. Niestety, niekiedy nie możemy się od nich wymigać. Takie życie :)
Lubię główną bohaterkę - jest taka silna, lubi być w centrum uwagi, posiada mocny charakter oraz niesłychaną zadziorność. Zawsze mi imponują takie osobowości.
Nie pozostaję mi nic innego, jak tylko cierpliwie czekać na kolejny rozdział, więc tak też zrobię.
W wolnych chwilach zapraszam na świeżutki blog http://pojmane-twarze.blogspot.com/ ;)
Łał. Wyjątkowo zagmatwane, ale bez problemu można się było połapać. Opis meczu - obłędny, po mistrzowsku, lepiej chyba od samej Rowling. :)
OdpowiedzUsuńMasz bardzo fajny styl, lekki, który naprawdę przyjemnie się czyta, bez zbędnego patosu i niepotrzebnych epitetów.
Sam zamysł opowiadania podoba mi się. Zawodniczka quiddicha jest ciekawym wyzwaniem; ciekawa jestem czy poza rozbudowaniem obrazu postaci, jej sportowe upodobania będą miały wpływ na dalsze jej losy?
Będę obserwować, bo podoba mi się i czekam na kolejny rozdział.
Życzę weny, pozdrawiam i zapraszam do siebie w wolnej chwili :)
http://its-necessary-evil.blogspot.com/
PS. Najpiękniejszy szablon, jaki kiedykolwiek widziałam! Dałabym się pociąć za podobny u siebie. :P
Zagmatwane troszkę, to fakt. Ale przez to tajemnicze. Mam nadzieję jednak, że w następnych rozdziałach utrzymasz poziom zagmatwania i tajemniczości, i wszystko powoli będziesz rozwiązywać :)
OdpowiedzUsuńI jak zwykle będę zachwalać Twój warsztat - genialnie. Chciałabym równie dobrze, jak ty, pisać w pierwszej osobie - cudnie wyszła ci narracja z perspektywy Antoinette i była taka... Orzeźwiająca.
Czekam na kolejny!
Twoja Hakuna
Najbardziej podobał mi się opis meczu. Genialny, jeżeli mam być zupełnie szczera. Twój szablon oraz jego kolory idealnie pasują do opowiadania - czytając scenę z meczem, moje oczy były odprężone i nie zerkały raz po raz na coś poza tekstem, jak w niektórych opowieściach. Czytało się lekko, moja uwaga skupiona była cały czas na historii Antoinette. Podoba mi się, że dodajesz dużo szczegółów, starasz się opisać wszystko dokładnie, żeby jak najbardziej przybliżyć nam tą opowieść. Podoba mi się długość rozdziału - dużo blogów pisze je strasznie zwięzłe, przez co czytanie zajmuje dwie minuty.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i czekam spokojnie na kolejny rozdział :)
W wolnym czasie zapraszam na obliviate-me-please.blogspot.com :)
Czy ja wiem, czy zagmatwane? Dla mnie jasne :)
OdpowiedzUsuńBrawo za opisy, barwne i przede wszystkim nie zmuszające mnie do sięgnięcia po poduszkę lub zerkania w dół z nadzieją na jakiś dialog. Nawet nie zauważyłam tej narracji w czasie teraźniejszym, wydała mi się taka naturalna, normalna, choć zazwyczaj mnie męczy. Nawet w "Igrzyskach Śmierci" trochę czasu zajęło mi się "przestawienie" na ten sposób narracji, a tu - nic! Czytało się przyjemnie i aż miałam ochotę znaleźć kominek i miękki fotel, żeby poczuć się jak w salonie Gryfonów. Bo An jest Gryfonką z krwi i kości i nawet gdyby nazwa bloga była inna, z treści już zdążyłam poznać jej charakterek.
Skoro już o tytule mowa, to właściwie była to rzecz, która mnie tu przyciągnęła. Gryfonka NA TROPIE. A ja uwielbiam wszelkiej maści kryminały. Jak dobrze napisane, to nawet i bez szokującego morderstwa, kradzieże mogą również okazać się ciekawe :)
Czekam na dalszą część :)
Amarantowa [krwawa-szarlotka]